[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nawej poświacie. Odkąd opuścił Etlę, zajmował się wyłącznie papierkową robotą i nie mógł już patrzeć na raporty, zestawienia, analizy i instrukcje. Owszem, był lekarzem i miał wprawę w planowaniu skomplikowanych operacji, ale to, co teraz robił, było raczej zadaniem dla urzędnika niż dla chirurga. Nie po to studiował przez wiele lat i zdobywał cenną praktykę, by zostać na koniec gryzipiórkiem. Wstał, przeprosił chrapliwym głosem pułkownika i wyszedł z biura. Nie my- śląc wiele o tym, dokąd idzie, skierował kroki ku swojemu oddziałowi. Zjawił się tam, akurat gdy do pracy przystępowała nowa zmiana i do pierwsze- go posiłku zostało tylko pół godziny. Niezwykła pora na obchód jak na starszego lekarza. W innych okolicznościach lekka panika, którą wzbudził, mogłaby być nawet zabawna. Przywitał się uprzejmie z dyżurnym internistą, stwierdzając ze zdumieniem, że jest nim spotkany dwa miesiące wcześniej kreppeliański oktopo- id, nie spodobało mu się jednak wcale, gdy AMSL uparł się, że będzie towarzyszył mu w obchodzie. Była to wprawdzie zwykła praktyka, że lekarz dyżurny podążał w takich sytuacjach za szefem (w stosownej odległości), jednak teraz Conway wolałby zostać sam na sam ze swoimi myślami i pacjentami. Najbardziej zależało mu na spotkaniu i rozmowie z co dziwniejszymi nieziem- cami, których formalnie miał pod opieką. Tych pacjentów, których tu zostawił, wyruszając na Etlę, już dawno wypisano. Ze względu na chwilowy wstręt do sło- wa pisanego nie patrzył teraz na karty chorób, wolał wypytywać, czasem bardzo dokładnie, samych pacjentów o objawy, samopoczucie i w ogóle o nich samych. Niektórzy byli wyraznie ucieszeni i podbudowani takim zainteresowaniem star- szego lekarza, paru zirytowały szczegółowe pytania, jednak Conway wszystkich 73 traktował równo. Czuł, że tak trzeba. Dopóki miał pacjentów, chciał być dla nich lekarzem. Lekarzem od obcych w Szpitalu, który właśnie przestawał funkcjonować. Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego, wielka i złożona konstrukcja zbudo- wana, by nieść ulgę w cierpieniu, umierał niczym pacjent trawiony nieuleczalną chorobą. Jutro o tej porze większość oddziałów miała być już pusta. Najrozmaitsi pacjenci znikną, zostaną tylko wszelkie możliwe rodzaje łóżek i legowisk, martwe i zimne niczym surrealistyczne rzezby. Odlot pacjentów i personelu oznaczał, że nie trzeba już będzie dbać o utrzymanie ich środowisk życiowych, przyjdzie zdjąć autotranslatory i odłożyć taśmy z hipnozapisami. . . Jednak największy szpital galaktyki czekało jeszcze co najmniej kilka dni albo i tygodni aktywności. Korpus Kontroli nie miał żadnego doświadczenia w prowa- dzeniu międzygwiezdnych wojen, ta miała być pierwsza, ale z grubsza wiadomo było, czego oczekiwać. Przede wszystkim należało liczyć się z ofiarami na po- kładach okrętów. W większości będą to zapewne ofiary śmiertelne, a obrażenia rannych i poszkodowanych można było z góry podzielić na trzy rodzaje: wywoła- ne dekompresją, promieniowaniem albo wstrząsami. Zamierzano przeznaczyć dla nich tylko dwa albo trzy poziomy Szpitala, zakładano bowiem, że większość cier- piących z powodu silnej choroby kesonowej, albo po prostu rannych, otrzyma też w walce śmiertelną dawkę promieniowania. Nie było żadnych podstaw, by żywić nadzieję, że nie dojdzie do użycia broni atomowej, co zawsze oznaczało niewielu pacjentów. . . Potem miało nadejść najgorsze, czyli fizyczne zniszczenie Szpitala przez si- ły Imperium. Conway nie był taktykiem, ale i bez tego pojmował, że nie da się obronić tak wielkiego nieruchomego celu przed kimś, kto chce go zamienić w wy- paloną, zimną kupę złomu. . . Conwaya nagle ogarnął smutek i gniew zarazem. Opuszczając oddział, sam nie wiedział, czy najbardziej chce mu się płakać, kląć czy może. . . dać komuś w zęby. Jednak nie zdążył się zdecydować, gdyż skręcając w korytarz wiodący do sekcji PVSJ, zderzył się z Murchison. Zderzenie, chociaż gwałtowne, nie było bolesne, szczególnie że jedna ze stron była dobrze wyposażona w elementy amortyzujące, jednak przerwało nieprzyjem- ne rozmyślania. Nagle zapragnął pobyć trochę w towarzystwie Murchison i poroz- mawiać z nią. Naszło go to z tych samych powodów, z których wcześniej chciał odwiedzić swoich pacjentów. Wiedział, że to być może ostatnia okazja. Prze. . . praszam wyjąkał, cofając się o krok. Potem przypomniał sobie ich poprzednie spotkanie i powiedział: Trochę spieszyłem się rano przy luku, nie mogłem też jeszcze wiele powiedzieć. Masz teraz dyżur? Właśnie skończyłam odparła Murchison neutralnym tonem. Aha. . . Wiesz, zastanawiałem się. . . to znaczy myślałem, czy może byś chciała. . . 74 Chętnie pójdę popływać. Zwietnie. Poszli na poziom rekreacyjny, przebrali się w kabinach i spotkali na sztucznej plaży. Gdy szli do wody, Murchison powiedziała niespodziewanie: A, szanowny doktorze, jedna sprawa. Czy kiedy wysyłałeś mi listy, nie przyszło ci do głowy, żeby włożyć je do kopert i zaadresować? %7łeby wszyscy wiedzieli, że do ciebie piszę? Myślałem, że tego nie chcesz. Murchison prychnęła jak kotka. Ten kanał przerzutowy i tak nie był bezpieczny stwierdziła z irytacją. Thornnastor z patologii ma aż trzy otwory gębowe i co rusz robi z nich użytek. Poza tym, choć listy były miłe, to czy naprawdę musiałeś je pisać na odwrocie analiz śliny?! Przepraszam. . . To się już nie powtórzy. Ponury nastrój, który zniknął gdzieś na widok Murchison, powrócił z całą siłą. Jasne, to się już nie powtórzy, pomyślał Conway. Nie będzie okazji. . . Go- rące sztuczne słońce przestało nagle grzać tak mocno, woda nie była już tak mile chłodna. Nawet połowiczne ciążenie stało się męczące, jakby nagle doszło do gło- su gromadzone tygodniami znużenie. Już po kilku minutach zawrócił na płyciznę i wyszedł na plażę. Murchison ruszyła za nim z poważną miną. Schudłeś powiedziała, gdy go wreszcie dogoniła. Conway chciał w pierwszej chwili odpowiedzieć A ty nie , ale pomyślał, że taki komplement może zabrzmieć opacznie, a tylko tego brakowało, żeby jeszcze obraził Murchison. Nagle jednak coś przyszło mu do głowy. Całkiem zapomniałem. . . jesteś po pracy, a ja jeszcze nic dziś nie jadłem. Dasz się zaprosić na obiad? Tak, chętnie. Restauracja mieściła się wysoko na szczycie klifu, nad pomostami do sko- ków, i była otoczona przezroczystą ścianą, która pozwalała cieszyć oczy wido- kiem morza, ale chroniła od hałasu. To było jedyne miejsce na całym poziomie rekreacyjnym, gdzie można było porozmawiać w ciszy. Jednak Conway i Murchi- son marnowali okazję, gdyż prawie się nie odzywali. Dopiero w połowie posiłku dziewczyna przerwała milczenie: I widzę, że prawie nie jesz. Miałaś kiedyś własny statek kosmiczny? spytał nagle Conway. Albo może pilotowałaś jakiś? Ja? Oczywiście, że nie! A gdyby zdarzyła się katastrofa i zostałabyś na uszkodzonym statku z ran- nym i nieprzytomnym astrogatorem, napęd zaś byłby sprawny, potrafiłabyś wpro- wadzić koordynaty jakiejś planety należącej do Federacji? naciskał Conway. Nie odparła z irytacją Murchison. Poczekałabym, aż astrogator od- zyska przytomność. O co ci właściwie chodzi? 75 Niebawem będę zadawać te pytania wszystkim znajomym mruknął po- [ Pobierz całość w formacie PDF ] |