[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zamocował go do swojego parapetu, po czym zawisł na nim i kołysząc się na rękach przeszedł na drugą stronę. Tam Jim wciągnął go przez swoje okno. Następnie na bosaka przemknęli do szafy z ubraniami i podsadzając się i podciągając nawzajem, przecisnęli się przez klapę, prowadzącą na strych. Poczuli w nozdrzach woń starego tartaku. Wokół panowały mrok i cisza. Przycupnięty na skraju dachu, cały drżący, Will wyszeptał: Jim! Popatrz! I w blasku księżca zobaczyli to, po co przyszli. Na ciemnych dachówkach odznaczał się wyraznie jasny szlak, podobny do śladu, pozostawionego przez nagiego ślimaka na chodniku. Srebrzysty śluz połyskiwał lekko. Był to jednak ślad, zostawiony przez ślimaka olbrzyma, który jeśli by w ogóle istniał, ważyłby jakieś pięćdziesiąt kilo. Srebrzysta wstęga miała metr szerokości. Zaczynała się tuż przy wypełnionej liśćmi rynnie, stamtąd zmierzała ku górze i rozedrgana opadła po drugiej stronie. Czemu? wykrztusił Jim. Dlaczego? To łatwiejsze niż szukanie numerów domów albo nazw ulic. Zaznaczyła twój dach tak, aby można go było dostrzec z odległości wielu mil, czy to nocą, czy za dnia! Rany Julek! Jim schylił się i dotknął śladu. Jego palec pokryła warstewka cuchnącej mazi. Will, co teraz zrobimy? Mam przeczucie szepnął jego przyjaciel że nie wrócą aż do rana. Nie mogą tak po prostu wywołać awantury. Na pewno mają jakiś plan. A w tej chwili... Oto, co zrobimy! Na trawniku w dole, zwinięty w kłąb niczym ogromny boa dusiciel, czekał na nich ogrodowy wąż. Will błyskawicznie zszedł na dół. Po drodze nie potrącił niczego, nikogo też nie obudził. Jim, nadal tkwiący na dachu, nie zdążył nawet zdziwić się porządnie, kiedy zadyszany przyjaciel pojawił się z powrotem, ściskając w dłoni wąż, z którego z sykiem spływała woda. Will, jesteś genialny! Jasne! Szybko! Razem podciągnęli wąż, polewając wodą dachówki, spłukując srebro, zmywając złowrogą rtęciową farbę. Nie przerywając pracy Will uniósł wzrok, spoglądając w czyste nocne niebo i ujrzał szybujący na wietrze balon, próbujący podjąć jakąś decyzję. Czy wyczuł, co robią? Czy powróci? Czy Wiedzma ponownie oznaczy dach i będą musieli zmyć go jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze, aż do świtu? Tak, jeśli będzie trzeba. Gdybym tylko, pomyślał Will, zdołał powstrzymać Wiedzmę raz na zawsze. Pozostali nie znają naszych nazwisk i nie wiedzą, gdzie mieszkamy. Pan Cooger zbyt blisko otarł się o śmierć, by pamiętać i powiedzieć komukolwiek. Krasnal jeżeli to rzeczywiście sprzedawca piorunochronów oszalał i, jeśli Bóg da, nic sobie nie przypomni. Aż do rana. Nie ośmielą się też zawracać głowy pannie Foley. Toteż zgrzytając zębami na odległych łąkach wysłali na poszukiwania Pyłową Wiedzmę. Jestem durniem wyszeptał cicho Jim, spłukując dach w miejscu, gdzie wcześniej tkwił piorunochron. Czemu go tu nie zostawiłem? Piorun jeszcze nie uderzył odparł Will. I jeśli się pospieszymy, nie zrobi tego. Jeszcze tutaj... Ponownie polali dach. W dole szczęknęło okno. To mama roześmiał się ponuro Jim. Myśli, że pada deszcz. Rozdział XXX Deszcz ustał. Dach był czysty. Chłopcy wypuścili z dłoni wąż pozwalając, by z głuchym plaskiem runął na skrytą w mroku nocy trawę tysiąc mil w dole. Za miastem balon nadal kołysał się pomiędzy wrogą północą a przyjaznym, wyczekiwanym wschodem słońca. Na co ona czeka? Może potrafi wywęszyć to, co robimy. Ponownie przeszli przez strych i wymieniwszy wiele gorączkowych, mrożących krew w żyłach uwag, znalezli się w swoich pokojach i łóżkach. Teraz leżeli w ciszy, samotni, słuchając, jak pospieszne bicie ich serc i zegarów odmierza czas, pozostały do świtu. Cokolwiek planują, pomyślał Will, musimy zadziałać pierwsi. Nagle zapragnął, by balon powrócił, by czarownica odgadła, że zmyli jej znak i przyleciała ponownie, aby oznaczyć dach. Dlaczego? Dlatego. Uświadomił sobie, że wpatruje się w swój harcerski zestaw łuczniczy: wielki, przepiękny łuk i kołczan ze strzałami, wiszący na wschodniej ścianie sypialni. Przepraszam, tato, pomyślał i z uśmiechem zerwał się na nogi. Tym razem muszę wyjść sam. Nie chcę, żeby w ciągu najbliższych godzin, może dni, wróciła i zameldowała o nas. Zerwał ze ściany łuk i strzały, zawahał się, myśląc goraczkowo, po czym bezszelestnie podniósł okno i wyjrzał na zewnątrz. Nie ma potrzeby zdzierać sobie gardła, wystarczy mocno pomyśleć. Oni nie potrafią czytać w myślach. Wiem o tym. W przeciwnym razie nie posłaliby jej tutaj. I ona także tego nie umie, wyczuwa jednak ciepło ciała, jego temperaturę, zapach, podniecenie, toteż jeśli zacznę podskakiwać z uciechy, moja radość z tego, że ją przechytrzyłem wystarczy, aby ją przywołać. A potem... Czwarta rano, oznajmił senny kurant zegara gdzieś w innej, odległej krainie. Wiedzmo, pomyślał Will, wracaj. Wiedzmo, pomyślał głośniej, słysząc w uszach tętnienie krwi. Dach jest czysty, słyszysz? Wywołaliśmy własny deszcz! Musisz wrócić i oznaczyć go na nowo! Wiedzmo...? I Wiedzma poruszyła się. Poczuł, jak pod balonem przesuwa się ziemia. Dobra, Wiedzmo, no dalej, nie ma tu nikogo oprócz mnie, to tylko ja, bezimienny chłopiec. Nie potrafisz czytać w moich myślach, ale wiedz, że pluję na ciebie i krzyczę, że cię przechytrzyliśmy, a ty odbierasz moją radość, więc chodz tu, chodz, wyzywam cię! Musisz się odważyć. Wiele mil dalej rozległ się szmer zasysanego powietrza. Coś wielkiego uniosło się w górę. Rany koguta, pomyślał nagle Will, nie chcę, żeby wracała do tego domu. Zciskając w ręku broń zsunął się po ukrytej wśród bluszczu drabince i śmignął po mokrej trawie. Wiedzmo! Tutaj! Biegł naprzód, pozostawiając za sobą wyrazny ślad. Czuł się cudownie, swobodny jak zając, który napoczął nieznany, przepyszny, słodki i trujący korzeń, doprowadzający go do szaleństwa. Jego kolana unosiły się wysoko, podeszwy miażdżyły mokre liście. Jednym susem przeskoczył żywopłot, trzymając w dłoniach pęk zjeżonych strzał. W ustach czuł smak radości i lęku. Obejrzał się za siebie. Balon był bardzo blisko! Z każdym wdechem i wydechem przeskakiwał od drzewa do drzewa, od chmury do chmury. Dokąd właściwie biegnę? pomyślał Will. Chwileczkę, dom Redmanów! Od lat nikt tam nie mieszka! Jeszcze tylko dwie przecznice! W nocnej ciszy rozległ się miękki szelest kroków na zasypanych liśćmi trawnikach. Odpowiedział mu znacznie głośniejszy szmer istoty na niebie. Księżycowy śnieg pokrywał cały świat, gwiazdy migotały w czarnej otchłani. Po chwili zatrzymał się gwałtownie przed domem Redmanów. Płuca paliły go niczym pochodnie, gdy przygryzając do krwi wargę wykrzyknął bezdzwięcznie: Tutaj! To mój dom! Poczuł, jak wielka rzeka na niebie zmienia gwałtownie swoje koryto. Doskonale, pomyślał. Jego dłoń przekręciła gałkę drzwi [ Pobierz całość w formacie PDF ] |