[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nazywam się Gold. Zechcą panowie zająć miejsca. Odpowiedział mu wstrzemięzliwy szmerek głosów. Mężczyzni otoczyli wolno stół, przysunęli sobie fotele i rozsiedli się wygodnie. Pięć par zimnych, znudzonych oczu wbiło się w złotnika. Ten usiadł i powiedział spokojnie: - Panowie, w paczuszkach, które widzicie przed sobą, znajdziecie sztabki dwudziestokaratowego złota wartości piętnastu tysięcy dolarów. Dziękuję, żeście uczynili mi ten zaszczyt i przybyli na spotkanie. Program spotkania jest zupełnie jasny. Pozwolą panowie, że czekając na panią Galore, przedstawię panów moim sekretarzom, by ułatwić im pracę. Są to obecni tu pan Bond i panna Masterton. W czasie spotkania sekretarze nie będą niczego notowali, chyba że zechcecie panowie, bym podjął określone działania, które uznacie za niezbędne do przeprowadzenia naszej operacji. Wtedy wasze życzenia zostaną zapisane. Gwarantuję również, że w pomieszczeniu nie ma ukrytych mikrofonów. A więc, panie Bond, od prawej strony siedzi pan Jed Midnight z Syndykatu Cieni działającego w Miami i w Hawanie. Midnight był mężczyzną dużym, z wyglądu dobrodusznym, o jowialnej twarzy i uważnym, badawczym spojrzeniu. Miał na sobie letnią, jasnoniebieską marynarkę, a pod nią białą, jedwabną koszulę ozdobioną małymi, zielonymi palemkami. Wymyślny złoty zegarek na jego ręku musiał ważyć chyba z pół funta. Uśmiechnął się nerwowo do Bonda i rzucił krótkie Siemasz . - Obok niego siedzi pan Billy Ring, szef sławnego chicagowskiego gangu Maszyna . Bond doszedł do wniosku, że w życiu nie spotkał człowieka potworniejszego niż Billy. Była to gęba jak z nocnego koszmaru i jej właściciel dobrze o tym wiedział, bo spojrzał na agenta i czekał na jego reakcję. Blada, w kształcie gruszki, oczapiona strzechą miękkich, żółtych jak słoma włosów, przypominała pokrytą meszkiem twarzyczkę dziecka o brązowych miast jasnoniebieskich oczach, których wielkie białka błyskały nieustannie wokół zrenic, nadając im jakiś hipnotyzujący wygląd. Wyglądu tego nie łagodził też nerwowy tik prawego oka, który zmuszał powiekę do ciągłego mrugania w regularnych odstępach mierzonych pulsem krwi. Kiedy Ring zaczynał swoją profesjonalną karierę, ktoś mu obciął dolną wargę - może za dużo gadał? - w skutek czego to, co zostało z jego ust, rozciągało się w permanentnym, wyszczerzonym uśmiechu, takim jakim śmieją się dynie w dzień Wszystkich Zwiętych. Miał koło czterdziestki. Bond doszedł do wniosku, że to bezlitosny zabijaka, uśmiechnął się wesoło w odpowiedzi na twarde spojrzenie lewego oka Ringa i przeniósł wzrok na mężczyznę, którego Goldfinger przedstawił jako pana Helmuta Springera ze Szkarłatnego Gangu w Detroit. Springer z kolei miał błyszczący wzrok faceta albo cholernie bogatego, albo takiego, co to niedawno wykitował. Jego oczy były jak wyblakłe, mętne szklane kulki do gry. Rozwarły się na krótko w chwilowym rozpoznaniu otaczającej go rzeczywistości, a pózniej odpłynęły i zagubiły się całkowicie, pochłonięte kontemplacją niezgłębionego wnętrza ich właściciela. Cała reszta pana Springera dałaby się określić mianem człowieka wybijającego się z tłumu, gdyż z niedbałą elegancją nosił znakomicie dopasowany garnitur w drobne prążki, koszule od Hathawaya i pachniał dobrą wodą kolońską. Był jak ktoś, kto znalazł się nagle w nieodpowiednim towarzystwie, jak posiadacz biletu do loży, którego przez pomyłkę skierowano do kiepskiego miejsca na parterze. Midnight przesłonił ręką usta i rzekł cicho do Bonda: - Nie daj się pan nabrać, to cały Książę. Mój przyjaciel Helmut przy odziewa się w takie koszule dla niepoznaki. Jego córuś chodzi do Vassar, ale za kije hokejowe dla ichniejszej drużyny zapłacił tatuś i to forsą za ochronę spelun, które mu podlegają. - Bond skinął w podziękowaniu głową. - I pan Solo ze Związku Sycylijczyków. Solo miał ciemną, nalaną twarz. Była to ponura twarz człowieka, który popełnił w życiu wiele grzechów i miał na sumieniu wiele przewinień. Jego grubo oprawione okulary rzuciły w stronę Bonda krótki refleks, po czym pochyliły się pracowicie nad paznokciami pana Solo, które ich właściciel czyścił scyzorykiem. Miał klocowatą posturę ni to boksera, ni to kelnera-wykidajły i żadnym sposobem nie można było poznać, o czym myśli i gdzie tkwi zródło jego potęgi. Ale w Stanach jest tylko jeden capo di tutti capi i skoro to akurat Solo załapał się na tę posadę, to zdobył ją siłą i terrorem. Siłą i terrorem nadal ją też musiał utrzymywać. - Siemasz. - Wokół Jacka Strapa z Gangu Braci Spangów unosił się syntetyczny czar urodzonego hazardzisty, lecz Bond domyślał się, że ruletkowe imperium Las Vegas przejął od świętej pamięci Spangów dzięki zupełnie innym cechom charakteru. Był to wylewny, jak na pokaz ubrany facet około pięćdziesiątki. Akurat kończył palić cygaro. Palił je tak, jak gdyby je jadł, gryząc łakomie koniuszek. Od czasu do czasu odwracał na bok głowę i dyskretnie wypluwał na dywan zdzbło tytoniu. Za tym wygłodniałym paleniem kryło się wielkie napięcie. Strap miał rozbiegany wzrok magika. Musiał wiedzieć, że ludzie się tego wzroku boją, bo nie chcąc widocznie przestraszyć Bonda, złagodził nieco spojrzenie, marszcząc w kącikach oczy. W głębi pokoju otworzyły się drzwi. W progu stała kobieta ubrana w skrojony na męską modłę kostium, którego wysoki kołnierz ozdobiony był koronkowymi żabotem koloru kawy z mlekiem. Wolno i bez zażenowania ruszyła do stołu i zatrzymała się przed pustym fotelem. Goldfinger wstał. Obcięła go uważnym spojrzeniem, a potem potoczyła wzrokiem po zebranych. Rzuciła ogólne i bardzo znudzone Cześć i usiadła. Strap powiedział: Cześć, Pussy , a inni, oprócz Springera, który tylko skinął jej głową, powitali nowo przybyłą cichym, pełnym respektu szmerkiem. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |