[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zniszczone. Naylor skrzywił się, jakby ssał cytrynę. - Bo szczytowo-pompowa jest lepsza, spełnia rolę akumulatora energii... Dan zadał mnóstwo pytań o koszty, zyski i straty, po czym wykonał w głowie skomplikowane obliczenia. - Różnica wynosi niecałe trzy tysiące dolarów rocznie - stwierdził. - Tak, panie Armstrong, ale zalety elektrowni szczytowych i zbiorników retencyj- nych... - Po raz trzeci w ciągu dwóch godzin Naylor rozpoczął wywód. Dan westchnął sfrustrowany. Zastanawiał się, czy nie poprosić Jima Evansa, swo- jego speca z Amarillo, by tu przyjechał i przyjrzał się zagadnieniu, kiedy zadzwonił tele- fon. Dzięki Bogu, pomyślał, wyjmując komórki z pokrowca umieszczonego w pasie. Nie znał numeru na wyświetlaczu, ale poprzedzał go miejscowy numer kierunkowy. - Halo? - Dan? Mówi Rosebud. Rosebud Donnelly - sprecyzowała, jakby znał dziesiątki kobiet o tym imieniu. R L T Hm, dzwoni do niego? Najwyrazniej ciasteczka i babeczki odniosły skutek. Stara- jąc się powstrzymać uśmiech, przeprosił Naylora i wyszedł na zewnątrz, z dala od jego ciekawskiego spojrzenia. - No hejka, co tam? - Hejka? Rany boskie! Zagada jak małolat. - Ja... utknęłam - powiedziała zrozpaczonym tonem. - Silnik mi zgasł i nie mam kogo prosić o pomoc. Dama w potrzasku? Albo była zdesperowana, skoro wykręciła jego numer, albo... mniejsza z tym. Nie ma sensu snuć domysłów. - Akurat kończę spotkanie. Gdzie jesteś? Na długim końcu linii zaległa długa cisza. - Wiesz, gdzie jest Uniwersytet Dakoty Południowej? - spytała w końcu. - Nie. A co tam robisz? - Chciałam coś sprawdzić. Możesz mnie odebrać? - Za kwadrans będę wolny. - Czekam na parkingu, sektor D, za biblioteką. Droga zajmie ci mniej więcej go- dzinę. - Okej, do zobaczenia. - Rozłączywszy się, utkwił wzrok w komórce. Za biblioteką? Ciekawe, czy na tym uniwersytecie mają wydział prawa? - Panie Armstrong? - Naylor wyszedł na werandę. - Robi się pózno. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? - Jedno. - Dan z trudem oderwał myśli od Rosebud i ponownie skupił się na bieżą- cych sprawach. - Komu pan mówił o możliwości zbudowania zapory bez zbiornika re- tencyjnego? Mężczyzna poczerwieniał. - Zapewniam pana, że w Naylor Engineering obowiązuje dyskrecja zawodowa... - Więc nie rozmawiał pan o tym z żadnym przedstawicielem plemienia Lakotów? - Oczywiście, że nie - oznajmił mężczyzna z oburzeniem w głosie. - Te dzikusy zniszczyły sprzęt wartości kilku tysięcy dolarów. Z takimi to ja nie gadam. Dan miał wrażenie, jakby słyszał wuja. Od przyjazdu do Dakoty Południowej krą- żył między ranczem, rezerwatem i terenem wyznaczonym pod budowę zapory. Miał R L T niewielki kontakt z miejscową ludnością, ale... Czyżby wszyscy tacy byli? Czy dlatego Rosebud przerwała pocałunek i tak szybko odjechała? Bo bała się, że on też nazwie ją dzikuską? Pokręcił zdegustowany głową. Co za wredny typ! Rosebud, był o tym przekonany, poradziłaby sobie wszędzie: i w nędznym barze, i eleganckiej sali obrad, i na jednym z tych przyjęć w ogrodzie, które jego matka uwielbiała latem organizować. Obserwując, jak Naylor wsiada do auta, nie miał wątpliwości, kto jest dzikusem. Na pewno nie ta piękna prawniczka. Zanim znalazł sektor D, minęło niemal półtorej godziny. Przeklęty GPS! - powta- rzał pod nosem, wypatrując kobiety przy starym gruchocie. Siedząc w siodle, potrafił przeliczać euro na jeny i wykonywać skomplikowane obliczenia finansowe, lecz gdy słu- chał GPS-a, skręt w prawo mylił mu się ze skrętem w lewo. Dochodziła piąta w sobotnie popołudnie, teren kampusu był całkiem wyludniony... No, wreszcie! Na końcu parkingu dostrzegł samochód Rosebud. Ją samą zobaczył dopiero, gdy podjechał bliżej. Siedziała za kierownicą, zaciskając na niej ręce. Z rozpuszczonymi włosami i w ja- snozielonym opiętym T-shircie bardziej przypominała studentkę niż prawniczkę. Na widok Dana wysiadła i rozejrzała się niepewnie. Czego się bała? Zresztą mniej- sza o to. Wyglądała fantastycznie. Bez względu na to, jak się wieczór zakończy, Dan cie- szył się, że ma okazję podziwiać ją w obcisłych dżinsach. Po chwili uznał, że żadna stu- dentka nie dorasta Rosebud do pięt. - Cześć. - Uśmiechnęła się. - Aadny kapelusz. Przyłożył palce do ronda. - Dziękuję. Mam nadzieję, że przetrwa w stanie niepodziurawionym choć przez kilka dni. Przechyliła głowę, czarne jedwabiste włosy opadły jej na jedno ramię. Danowi sta- nęła przed oczami kobieta na pinto, którą zobaczył pierwszego dnia podczas przejażdżki w dolinie. To musiała być ona. Owszem, słyszał, jak głupcy w miasteczku mówią, że wszyscy Indianie wyglądają jednakowo, ale... każdy ma jakiś powód. Ciekawe, jaki ona miała? Zerknął do jej auta. Nie widział leżącej na wierzchu broni, ale było tam sporo schowków na mapy, więc... R L T - Nie udało mi się niczego dowiedzieć - rzekła bez przekonania, jakby nie chciało jej się dłużej kłamać. Było ciepłe sobotnie popołudnie; znajdował się na terenie uniwersytetu, w stosun- kowo dużym jak na Dakotę mieście, w towarzystwie pięknej, choć groznej kobiety... - Nie musiałaś czekać w samochodzie. Jest tak przyjemnie na zewnątrz. - W samochodzie jest bezpiecznie. Tym bardziej że bibliotekę już zamknięto. - Po- nownie obdarzyła go uśmiechem. - Dzięki, że przyjechałeś. - Co z twoim autem? Znużenie, jakie wcześniej słyszał w jej głosie, pojawiło się teraz w jej spojrzeniu. - Nie wiem. Silnik nie zapalił. Kiedy jechałam w tę stronę, coś dziwnie buczało, ale liczyłam, że zdołam wrócić. Dan zajrzał pod maskę. W swoim czasie rozebrał i złożył kilka silników, ale ten był przedpotopowy. Zobaczył zerwany pasek klinowy, a akumulator wyglądał tak, jakby był przerdzewiały na wylot. - Kiedy ostatni raz robiłaś przegląd? Rosebud przygryzła wargę i spuściła wzrok. - Nie wiem. Kilka lat temu. - Masz szczęście, że tu dojechałaś. Swoim zwyczajem uniosła butnie brodę, po czym wsadziła ręce do kieszeni na pu- pie, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób nieświadomie wypina piersi. - Raczej że ty mogłeś przyjechać mi na ratunek. Dan szczycił się tym, że umie odczytywać sygnały wysyłane przez płeć przeciwną. I teraz czytał: jest sobota, zabawmy się. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |