[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czaszce kłębiła się jedna myśl: że jego ostatnią szansą jest Yukio. Dlatego musi dotrzeć do bungalowów. Po początkowej, nerwowej galopadzie biegł lekko, wyrównując oddech, starając się płynąć w powietrzu - stylem wyuczonym jeszcze na uniwersyteckim stadionie. Odgłosy nagonki zostały z tyłu - mniemał, że kogoś jednak zabił i to ich zatrzymało. Mijały kolejne minuty i las powoli jaśniał. Zbliżał się do brzegu. Jeszcze chwila i wypadł na szeroką przecinkę, zaraz za którą rozpościerała się nadmorska polana i pierwsze domki. Na jej skraju, plecami do morza, ktoś stał, jakby czekając na niego. Wysoka postać w ciemnym kimonie - Pryerowi zdało się, że to Yukio, zaniepokojony jego długim zniknięciem, wyszedł mu naprzeciw. Postać podniosła nagle ręce i w świetle księżyca błysnęło metalowe ostrze - to nie był Yukio. Pryer odruchowo poderwał pistolet i nacisnął spust - iglica szczęknęła sucho w pustą przestrzeń. Ułamek sekundy pózniej usłyszał gwizd i w gardle coś mu trzasnęło. Przebita na wylot grdyka zalała się krwią. Poczuł nagłą słabość. Pistolet wypadł z drętwiejących palców; on sam usiadł powoli z głową pochyloną do przodu, jakby oddawał tamtemu pokłon. Zalane krwią oskrzela charczały ciężko. To już miało niedługo potrwać. Na ścieżce rozległy się szybkie kroki. - Wielka szkoda, panie Pryer - usłyszał spokojny, pełen uprzejmości głos Tan-Ho. - Był pan naprawdę niezły, lepszy niż sądzili pańscy mocodawcy. Podnieście mu głowę. Ktoś chwycił go za włosy i ostro poderwał do góry, dzięki czemu mógł złapać ostatni oddech. - Chciałbym coś dla pana zrobić - kontynuował Tan-Ho. - U was, zdaje się, nazywacie to ostatnim życzeniem ? - Tak - wychrypiał Pryer, wypluwając przy tym kawały krzepnącej już krwi. - Jak... jak to... - nie mógł powiedzieć nic więcej. - Jak to robię? - poddał mu życzliwie Tan-Ho. - Naprawdę jeszcze nie wiesz? Zatem patrz! Trzymająca go ręka szarpnęła mocniej, aby mógł patrzeć na wprost. Z trudem skupił wzrok, usiłując przebić się przez zasnuwającą oczy mgłę. Stali zwarci za Tan-Ho, doskonale widoczni w pełnym blasku księżyca. Widział ich gładkie, kamienne twarze, puste oczy i łagodne, uduchowione uśmiechy. Poruszali się lekko, jakby gięci tym samym wiatrem, mrucząc coraz intensywniejszymi głosami: Tan-Ho, Tan-Ho! Master obrócił się ku nim twarzą i szeroko rozłożył ręce - padli na brzuchy z ekstatycznym jękiem. A więc to tak , pomyślał Pryer i wreszcie zrozumiał całą przerażającą prostotę tego co mu pokazano. I z tą nagle objawioną wiedzą skonał. Yukio siedział w oknie swego bungalowu i patrzył w stronę lasu, co chwila niecierpliwie zerkając na zegarek. Od momentu wyjścia Pryera minęło blisko półtorej godziny. Pomyślał, że tak długa nieobecność może wzbudzić niepotrzebne podejrzenia. W ośrodku panowała martwa cisza - regularnie przestrzegano tu pory snu i odpoczynku. Ale nawet uwzględniając to Yukio doszedł raptem do wniosku, że jest jednak za cicho. Wyszedł przed dom i spojrzał na plac - zniknął gdzieś strażnik, stojący nocą pod masztem ze sztandarem teamu. Zrobiło mu się gorąco; coś wisiało w powietrzu. Z boku usłyszał cichy trzask, odwrócił się gwałtownie. Stopiony z rzucanym przez ścianę cieniem stał tam Takeo. Wyglądał dziwnie staro, zużyty i zmęczony. - Obawiam się, że dla Mister Pryera jest już za pózno - powiedział cicho. -Wszyscy wyszli na polowanie. Robią to czasem, dla udoskonalenia treningu. Mister Pryer nie jest pierwszym. Po grzbiecie Yukiego przebiegł nieprzyjemny, zimny dreszcz; to dlatego było tak nienaturalnie cicho. - Oni wiedzą, kim pan jest - ciągnął trener. - Ale nie zabiją pana. Tan-Ho chce, aby pan zagrał. Od strony morza dobiegł odległy warkot. Nad horyzontem zabłysły dwie pary czerwonych świateł - jakieś niezidentyfikowane wodnopłatowce podchodziły do wodowania w zatoce. Nic o tym nie wiedział. Zwiatła kołysały się teraz miarowo na falach, tuż przy pomoście. Po chwili zgasły. - Co to... - zwrócił się do Takeo, ale jego już nie było. W miejscu gdzie stał leżała niewielka, biała kartka. Podniósł ją i przeczytał. Było to potwierdzenie zakładu Shogun Game. Takeo postawił wszystko na Maruyamę. - Dlaczego, Takeo-san? - wykrzyknął w ciemność. - Może dlatego, że jest stary i zmęczony - usłyszał za sobą zimny głos. - Nie chce oglądać tego co nastąpi. Pozwólmy mu jeszcze wybrać. Zasłużył sobie na to. Za nim, oparty o łuk, uśmiechał się ironicznie Tan-Ho. Plac nagle zaroił się tłumem ludzi, taszczących na pomost jakieś pakunki. Kilku trzymało nosze; spod koca błysnęła na moment biała ręka. Takeo miał rację - na wszystko było już za pózno. - Opuszczamy wyspę - dodał Tan-Ho. - Jeszcze dziś w nocy, przyśpieszono termin rozgrywki. Leci pan z nami? Maska z posrebrzanego aluminium dokuczliwie uwierała pod brodą, nie była dobrze dopasowana. Także otwór na usta, przez który oddychał, powinien być nieco większy. Aąkowa, samurajska zbroja chrzęściła przy każdym poruszeniu, poza tym pocił się pod nią straszliwie. Słońce wisiało w zenicie i był piękny, upalny dzień; na czystym niebie nie dostrzegał ani śladu chmur czy smogu. Od rana lały się stamtąd potoki żaru. Stał nieruchomo i patrzył na huczące trybuny. Gigantyczne koło stadionu miało mieścić ponad milion widzów; ostatnie, zewnętrzne kręgi wznosiły się na wysokość kilkunastu pięter. Siedzący tam widzowie musieli być wyposażeni w silne lornety. U przeciwległych krańców planszy wznosiły się, uwieszone pajęczych ramion dzwigów, sztabowe gondole Masterów. Każdy wraz ze współpracownikami nadzorował stamtąd walkę swojej drużyny. Przesuwały się majestatycznie po niebie, niczym wielkie, białe wagony powietrznej kolejki. Co jakiś czas zamierały nad jakimś polem, gdzie toczono szczególnie ważny pojedynek. Czasem także tam, gdzie były już tylko trupy. Od dwóch godzin trwało bezlistosne wyrzynanie drużyny Maruyamy. Stracił od początku meczu blisko połowę samurajów i dwie z trzech królowych, Złotą i Brązową. Nad planszą co chwila rozbrzmiewały jęki rannych i konających, nikt ich jednak nie zabierał, ze względu na estetykę widowiska. Kałuże krwi szybko tężały w upalnym powietrzu, odcinając się ostro od śnieżnobiałej powierzchni planszy. Na sąsiadującym z kwadratem Yukia polu od paru minut toczył się zajadły pojedynek. Obydwaj samurajowie tańczyli wokół siebie w rozbłyskach lustrzanych kling. Człowiek ze znakami Maruyamy, przepołowionym księżycem, zdradzał wyrazne oznaki zmęczenia. Wystarczyło mało opóznienie i miecz przeciwnika zda się musnął jedynie jego szyję. Wojownik Maruyamy stężał nagle, jakby zalany niewidzialnym betonem, potem powoli, niespiesznie zwalił się na planszę. Głowa w hełmie, oddzielona od tułowia, potoczyła się ze dwa metry w kierunku Yukiego. Zatrzymał ją stopą samuraj Tan-Ho i wziąwszy do ręki pokazał wiwatującym trybunom. Odpowiedzią był podwójny wybuch entuzjazmu. Samuraj rzucił głowę pod nogi i kopnął ją z pogardą. Yukio poczuł ohydny, mdły smak w ustach. - Uważaj, numer siedem, idzie do ciebie królowa! - zabrzmiało w słuchawkach. - Z lewej! - Yukio gwałtownie zwrócił się w tę stronę. Szła ukosem przez przeciwległe pole, wysoka, sprężysta, w srebrnej masce i takimż kimonie. Ostatnia królowa w drużynie Maruyamy, najlepsza jaką miał. Do tej pory zabiła sześciu samurajów Tan-Ho i jedną królową, Złotą. Swoim łukiem posługiwała się w sposób mistrzowski. Przechodziła właśnie obok swego [ Pobierz całość w formacie PDF ] |