[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kombinezony płetwonurków. Wskoczyliśmy do wody i tam Roman pierwszy zobaczył dziwne zwierzę Zatrzymał się nagle, szeroko rozstawiając nogi i obrócił do mnie, wskazując ręką gdzieś przed siebie, w zieloną pomrokę. W pierwszej chwili nic nie mogłem dostrzec, wkrótce jednak rozró\niłem ciemniejące w głębinie cielsko. W wodzie przedmioty wydają się znacznie powiększone. Dziwaczny stwór swymi rozmiarami przywodził na myśl niewielką łódz podwodną. Błyskawicznie, głową w dół, zeszliśmy jeszcze głębiej, na samo dno. Gdy palcami rąk dotknęliśmy miękkiego, grząskiego iłu, wyrzuciłem ramiona przed siebie i zacząłem płynąć nad samym dnem. Przede mną niewyraznie majaczyła ciemna sylwetka. Ostro\nie podkradałem się do niej, ledwo dosłyszalnie szeleszcząc płetwami. I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, \e w pośpiechu nie zabrałem ze sobą mojej zaimprowizowanej włóczni. Ani jej, ani fotograficznego aparatu do podwodnych zdjęć. Co za pech! Mniej więcej cztery metry przede mną płynął Roman. Dopędziłem go i trąciłem w ramię. Odwrócił się gwałtownie, zupełnie jakby się czegoś przestraszył. Wykrzywiłem się wymownie i pokazałem mu moje puste ręce. Zrozumiał i dał mi znak, \ebym płynął za nim. Dziwny stwór był tu\ obok. Wcale nie miał zamiaru odpływać. Trwał nieruchomo nad samym dnem, tak jak pstrągi w upalny dzień w cieniu szuwarów. Jakoś nagle uspokoiłem się i zacząłem uwa\nie przyglądać się sordonnoskiemu diabłu. Niewątpliwie był to jakiś nieznany gad, mo\e ostatni okaz dawno wymarłych jaszczurów, o których nasi uczeni nic nie wiedzą. Olbrzymią potę\ną głowę miał pokrytą lśniącymi metalicznie łuskami. Za głową dwie ogromne płetwy podobne do tarcz. Na tych tarczach jaskrawo odznaczały się jasno\ółte plamy. Błoniaste łapy podkulone miał pod tułowiem jak płetwy śpiącej ryby. A więc Roman niezupełnie się mylił, ten diabeł miał w sobie coś z ryby, miał niewątpliwie. Nawet wysoki, sterczący do góry grzebień który ju\ za pierwszym razem zauwa\ył Walery przypominał rybią płetwę grzbietową. W tej chwili grzebień jakby się zwinął, przypłaszczył, ale mo\na było obejrzeć dokładnie ościste kolce i rudobure plamy na błonie pławnej. Ogon miał długi, ostro zakończony. Prawdziwy jaszczurzy ogon ze sterczącymi czterema kolcami. Podobny ogon miał niegdyś roślino\erny jaszczur stegozaur. Słu\ył mu on jako grozna broń przeciw drapie\nikom. Wskazałem ten ogon Romanowi, kiwnął głową ze zrozumieniem i przeło\ył swój oszczep z prawej ręki do lewej. Zaczęliśmy ostro\nie podpływać do jaszczura. Wcale nie zwracał na nas uwagi. Zdawać się mogło, \e bez reszty pochłonięty był trawieniem nieszczęsnej Miłki. Sam nie wiem, jak do tego doszło. Nigdy nie mówiliśmy przecie\ o zabiciu potwora. Chcieliśmy go tylko sfotografować. Ale teraz czekałem z zapartym tchem, by Roman wbił dzidę w jaszczura. Sam chętnie bym to zrobił, gdybym tylko miał broń w ręku. Nie umiem nawet tego wytłumaczyć. Mo\e była to chęć zemsty za Miłkę, a mo\e& Roman wbił dzidę prosto w ogromne, cienką skórzastą błonką zasnute oko. Potwór drgnął i rzucił się do ucieczki. Roman w mgnieniu oka wyrwał kopię z rany i popłynął za nim. A ja tu\ za Romanem. Jaszczur miotał się to w prawo, to w lewo. W wodzie na wszystkie strony rozpływały się jakieś mętne, rdzawe obłoczki. Nie od razu nawet uświadomiłem sobie, \e to krew. Roman zamachnął się po raz drugi i z całej siły wbił dzidę w pysk zranionego olbrzyma. Trafił go pomiędzy dwie du\e brodawki, ale ostrze ześliznęło się. Prawdopodobnie napotkało kość. Roman znalazł się niebezpiecznie blisko głowy potwora. Szybkimi uderzeniami płetw podpłynąłem do jaszczura z drugiej strony i chwyciłem go za wielką błoniastą łapę. Aapa szarpnęła mocno i trzema ostrymi pazurami rozdarła mi rękę od dłoni a\ do łokcia. Roman znalazł się właśnie pod jaszczurem i korzystając z dogodnej pozycji wbił dzidę prosto w odsłonięte, \adnymi łuskami nie chronione gardło. Dzida weszła w ciało na całą długość rękojeści. Posługując się nią niby łomem Roman naciskał ją obiema rękami. Szyja zwierzęcia była prawie przecięta i jaszczur zaczął drgać konwulsyjnie, z wolna opadając na dno, jak klonowy liść w bezwietrzny dzień jesienny. Tlenu w zbiornikach zostało nam ju\ niewiele i musieliśmy się śpieszyć. Ręka bolała mnie coraz bardziej. Szybko popłynęliśmy głębiej i schwyciwszy zdychającego potwora za ogromne łapy, pociągnęliśmy go do brzegu. Nieufnie przyglądałem się błoniastej łapie z pazurami, mocno trzymając ją w obu rękach. Jaszczur nie dawał oznak \ycia. To było dziwne. U prymitywnych stworzeń, o słabo rozwiniętym mózgu, agonia mo\e trwać bardzo długo. Któ\ nie widział kogutów biegających po podwórku ju\ po odcięciu im głowy& Nie było jednak czasu na rozmyślania. Płynęliśmy i błogosławiliśmy prawo Archimedesa: na lądzie nie pialibyśmy rady poruszyć potwora z miejsca. Dno z wolna wznosiło się. Pojawiły się pierwsze kępki moll czarki i pierzastoliścia. W pewnej chwili poczułem, \e dzieje się ze mną coś niedobrego. Zrobiło mi się bardzo zimno. Poprzez rozerwany rękaw sączyła się woda, wsiąkała w wełnianą bieliznę i cienkimi, zimnymi strumykami spływała po plecach i piersiach. Ka\demu uderzeniu serca wtórowała fala bólu. Wszystko stało się jakieś nieprawdziwe, nierzeczywiste. Przed oczami kołysały się jakieś wodne rośliny, a pode mną bulgotały i rozpływały się bańki powietrza. A potem wydało mi się, \e serce przesunęło mi się do mózgu i stuka tam jak młot, I głucho i boleśnie. Brakowało mi ju\ powietrza. Mocno ścisnąłem zębami ustnik tlenowego aparatu i, często łykając ślinę, starałem się opanować podchodzące do gardła mdłości. Ręce i nogi zrobiły się jak nie moje, nie czułem ich. Kurczowo uczepiłem się szponiastej łapy potwora i zwisłem bezwładnie u jego boku. Ach, gdyby mo\na było odpocząć choć chwilę, oprzytomnieć, zaczerpnąć powietrza, uwolnić się od tych jakichś dziwnych mdłości i dopiero wtedy popłynąć dalej! Tu\ ponad miękkim i śliskim, pofalowanym iłem dna leniwie snuły się kosmate od szlamu wstęgi wodorostów. Koło grubego białego kłącza \ółtej lilii wodnej powoli tworzył się pęcherzyk gazu. Rósł pomału, beztrosko odrywał się od dna i szybko wzbijał się ku powierzchni. Nagle wydało mi się, \e dno zaczyna zbli\ać się gwałtownie. Odchyliłem głowę i, usiłując przezwycię\yć niewytłumaczone odrętwienie, spojrzałem w górę. Nade mną wisiało ogromne cielsko nie\ywego zwierzęcia. W tej chwili coś wielkiego, jasnego oderwało się od niego i sunęło wprost ku mnie. Jak [ Pobierz całość w formacie PDF ] |