[ Pobierz całość w formacie PDF ]
najpierw z obawą, pózniej błagały rodziców, by zafundowali im przejażdżkę. Eliasz przystanął. Pomyślał o starym ośle Murattim. O ośle, który palił. Ileż to razy z bratem Donatem dosiadali go z dumą zdobywców? Ile razy pytali zio Mimi czy zio Peppe, czy mogą się przejechać? Uwielbiali stare zwierzę. Parskali śmiechem, widząc, jak pali długie wiechcie trawy. A gdy osioł, łypiąc chytrym okiem, wypluwał w końcu niedopałek z obojętnością starego wielbłąda na pustyni, z całych sił bili mu brawo. Kochali go. Osioł Mu ratti padł na raka płuc co musiało przekonać niedowiarków, że naprawdę palił, zaciągając się dymem jak człowiek. Gdyby stary osioł Muratti żył dłużej, Eliasz otoczyłby go troskliwą opieką. Córka na pewno by go uwielbiała. Wyobraził sobie małą Annę, wybuchającą śmiechem na widok poczciwego osiołka. Mógłby posadzić córkę na grzbiecie i wozić ją po ulicach Montepuccio, a dzieciarnia otwierałaby usta ze zdumienia. Ale Muratti już nie żył. Należał do minionego czasu, który, jak się zdaje, tylko Eliasz mógł jeszcze pamiętać. Myślał o tym wszystkim i łzy stanęły mu w oczach. Nie z powodu osła, ale dlatego, że przypomniał sobie Donata. Dziwnego, zamkniętego w sobie chłopca, który dzielił z nim zabawy i znał wszystkie jego tajemnice. Tak, miał kiedyś brata. Donato był jedyną osobą, której Eliasz mógłby opowiedzieć o dzieciństwie, wiedząc, że zostanie zrozumiany. Zapach suszonych pomidorów u ciotki Mattei. Faszerowane bakłażany ciotki Marii. Bójki na kamienie z dzieciakami z sąsiednich dzielnic. Donato przeżył to wszystko, tak jak on sam. Mógłby przypomnieć sobie tak samo wyraznie, z tą samą nostalgią owe odległe lata. Ale Eliasz był teraz sam. Donato nigdy nie wrócił i to odejście sprawiło, że na twarzy Eliasza pojawiły się dwie długie bruzdy, braterskie zmarszczki, zmarszczki osieroconego brata. Skóra była aż lepka od wilgoci. Najmniejszy podmuch nie owiewał spoconych ciał. Eliasz szedł powoli, by nie przepocić koszuli, starając się posuwać wzdłuż zacienionych murów. Dotarł do białego portalu cmentarza i wszedł do środka. O tej porze, w dniu święta, nie było tu nikogo. Staruszki wstawały wcześnie rano, by przystroić kwiatami groby nieodżałowanych mężów. Teraz panowała tu pustka i cisza. Szedł alejkami wśród białych marmurów, które lśniły od słońca. Sunął wolnym krokiem, mrużąc oczy, żeby przeczytać nazwisko wykute w kamieniu. Były tu wszystkie rody z Montepuccio. Rodzina Tavaglione, rodzina Biscottich, Esposito, De Nittis. z ojca na syna. Kuzyni i ciotki. Wszyscy. Całe pokolenia żyjące razem w marmurowym parku. Znam tu więcej ludzi niż w całym miasteczku powiedział Eliasz w duchu. Dzieciaki miały rację. Jestem stary. Leżą tu prawie wszyscy moi bliscy. To po tym można poznać, że czas nas dogonił . Ta myśl w dziwny sposób przyniosła mu ulgę. Mniej bał się śmierci, kiedy pomyślał o wszystkich, których znał i którzy przeszli już na drugą stronę. Jak dziecko, które drży na widok głębokiego rowu, lecz na widok przeskakujących go jednym susem towarzyszy zdobywa się na odwagę i szepcze sobie w duchu: Jeśli oni mogą, to ja też . Właśnie to sobie powtarzał. Jeśli oni wszyscy, którzy nie byli od niego dzielniejsi ani bardziej doświadczeni, już są martwi, on też może umrzeć. Zbliżał się do kwatery, gdzie pogrzebani byli jego bliscy. Wujowie spoczywali w grobach wraz z żonami. Nie było rodzinnego grobowca, który mógłby pomieścić wszystkich Scortów. Ale postarali się nie być od siebie zbyt daleko. Eliasz zatrzymał się. Usiadł na ławce. z tego miejsca widział ich wszystkich. Wuja Mimi, va fan culo. Wuja Peppe, pancia piena. Wuja Faelucc a. Siedział tak długo. W pełnym słońcu. Zapominając o upale. Nie zwracając uwagi na pot spływający po plecach. Wspominał wujów, jakich znał. Myślał o historiach, które mu opowiadano. Całym dziecięcym sercem kochał tych trzech mężczyzn. Znacznie bardziej niż własnego ojca który często wydawał mu się obcym człowiekiem, który nie czuł się dobrze w czasie rodzinnych spotkań i nie potrafił przekazać swym synom niczego od siebie, a przecież trzej wujowie stale czuwali nad nim i Donatem, okazując jeszcze niewinnym, pozbawionym doświadczenia dzieciom wspaniałomyślność dojrzałych ludzi, nieco znużonych światem. Nie potrafiłby sporządzić pełnej listy tego wszystkiego, co otrzymał od nich w darze. Słowa. Gesty. A także życiowa mądrość. Zdał sobie z tego sprawę teraz, kiedy sam był ojcem i jego dorosła córka beształa go czasem za sposób myślenia, który uznawała za archaiczny. Ze nie należy mówić o pieniądzach, że trzeba dotrzymać raz danego słowa. Okazywać gościnność. I długo żywić urazę. Wszystko to dostał w spadku po wujach. Wiedział o tym. Eliasz siedział na ławce, pośród kotów, które nagle wyszły jak spod ziemi. W jego głowie myśli mieszały się ze wspomnieniami, i uśmiechnął się. Czyżby słoneczny żar, lejący się na głowę, sprawił, że miał halucynacje? Czy naprawdę groby otworzyły się, by na krótką chwilę uwolnić swych lokatorów? Czy wzrok go zawodził, czy naprawdę widział wujów przed sobą, ledwie o dwieście metrów. Ujrzał ich. Domenica, Giuseppe i Raffaela, wszystkich trzech, siedzących przy drewnianym stole, grających w karty, tak jak póznym popołudniem robili to na korso. Siedział jak zamurowany. Widział ich tak dobrze. Byli może trochę starsi, ale tylko trochę. Mieli te same miny, te same ruchy, niezapomnianą postawę. Zmiali się. Cały cmentarz zdawał się należeć do nich. a w pustych alejkach rozbrzmiewał tylko dzwięk kart z rozmachem rzucanych na blat stołu. Carmela stała z boku. Obserwując grę. Przekomarzała się z bratem, który zle zagrał. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |