[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Będzie pewno migrena. Ubrany rzucił się na łóżko. Upał panował okropny; na domiar biedy, Bazylego nie było. Oddalał się często ostatnimi czasy. Inżynier rozpiął mundur, objął rękoma bolącą głowę i rozmyślał. Ha, przecie dobił się celu, zdobył sobie byt, uznanie, sławę. Co by to rzekł dzisiaj pesymista %7łabba, który nie wierzył w pomyślność? Nawróciłby się przecie i poweselał biedny, poczciwy skrzek melancholik. 59 Hieronim przypomniał sobie piosnkę studencką, śpiewaną o głodzie i chłodzie, która okrop- nie gniewała mruka. Była tam mowa o poście, który poprzedza Wielkanoc, a %7łabba mruczał zawsze z uporem: Zwięconego nie ukąsisz, prędzej ucho swe zobaczysz! Ja ci to mówię i ręczę! Nie zgadł Litwin. Minęła bieda, utrapienia, ciężki post była Wielkanoc. %7łeby tylko ta głowa tak nie bolała i byle zasnąć trochę. Przecie miał urlop. Aha, prawda. Miał wszakże jakąś miksturę od doktora, któremu się skarżył na bezsenność. Zażył jej, chwilę leżał jeszcze i milczał, aż wreszcie triumf, wspomnienia, ból głowy zlały się razem w jakiś chaotyczny kłębek wrażeń i tak upragniony sen uspokoił go wreszcie. Obudziło go po niewiadomej liczbie godzin targanie za rękę i zdyszany głos dziesiętnika: Proszę pana, wstawać! Doprawdy? A czego tam? Naczelnik potrzebuje natychmiast! Hieronim podniósł się, stękając. Nie czul się ani silniejszym, ani zdrowszym. Tak jak przedtem bolała go głowa, członki, zbity był i odurzony. Rozejrzał się błędnie. Czy ja długo spałem? Trzy doby. Doktór aż się zląkł. Osioł. Spałbym drugie tyle. Gdzie naczelnik? W swoim mieszkaniu, w biurze. Dziś będzie wielki bal; jutro przyjeżdża cała komisja. Czegoż tam chcą ode mnie? Braknie tancerzy albo jaka inna bieda? Daliby mi pokój. Niech się bawią i przyjmują choćby sułtana samego. Odstąpię im zaszczytu i przyjemności. Brr! jak tu zimno! Dwadzieścia trzy stopnie. Upał jak w piekle. Pan może chory? Czy ty doktór? Wracaj i powiedz, że zaraz idę. Marsz! Nadrabiając energią chłopiec się porwał, zlał głowę wodą, trochę się przebrał i ruszył. Nogi mu ciążyły jak ołowiane, zataczał się i choć szedł wolno, dyszał ze zmęczenia. Coś się z nim działo niedobrego, z czym się szamotał z całej siły. Okna naczelnikowego mieszkania gorzały światłem. Dzwięki strojonych instrumentów zwiastowały rychły początek zabawy. Na górze, w salonie, snuli się lokaje, kończąc przygoto- wania; przed drzwiami był tłum robotników, gawiedzi, interesantów; w biurze panował gwar mnóstwa głosów. Na widok Hieronima robotnicy i służba zrobili szpaler; wszedł do sieni, a stamtąd do kan- celarii naczelnika. Na jego widok umilkła ożywiona rozmowa. Inżynierowie koledzy cofnęli się na stronę; ktoś syknął jakby hasło. Przeczucie czegoś niefortunnego przeszło dreszczem po Hieronimie, ale z całą śmiałością czystego sumienia przystąpił do biurka, za którym siedział posępny, namarszczony naczelnik. Pan po mnie przysłał? rzekł Hieronim, kłaniając się grzecznie. Istotnie, potrzebuję pana do rachunków. Co to znaczy, że mi %7łyd przedstawił weksli o 25 000 wyżej, niż jest w rozchodach. Nie zapisałeś pan czego? Ja? Zapisałem wszystko, co do grosza, podsumowałem z kasjerem księgi, dochód i roz- chód. Ha, cóż to znaczy w takim razie? Co, panie naczelniku? spytał Hieronim blednąc. Ta przewyżka! To nie fraszka taka suma! Jaka suma? nieszczęśliwemu poczynało się kołować w zbolałej głowie. Czyś pan nie słyszał? Weksli jest o 25 000 więcej niż rozchodu! Wszakże zapisano, ilem brał! Ta suma nie jest zapisana! Chłopiec za głowę się porwał. 60 Gdzieżbym ja ją podział? Co panu się zdaje? Wszakżem nie wariat! Może tylko lekkomyślny. Oto księgi, a oto weksle. Licz pan sam! Bez ksiąg się obejdę. Mam przy sobie w notatniku datę i cyfrę każdego obligu. Będę panu dyktował, pan raczy sprawdzić. Drżącymi rękami wyjął z kieszeni wyszarzaną książeczkę i czytał owe daty i cyfry. Nikt się nie odzywał, ale i nikt nie wychodził, chociaż tego wymagała delikatność. W głu- chej ciszy słuchało całe grono zmęczonego głosu Hieronima, przeplatanego szelestem papieru i krótkim jest starszego. Twarze wyrażały złośliwą ciekawość, niepokój lub kompletną obojętność. Posądzenie, którego jeszcze nie zrozumiał Hieronim, a o którym wzmiankował nieznacznie naczelnik, było absurdem dla każdego, kto znał Białopiotrowicza, a jednak, kto wie, może... Zawistni drżeli z niecierpliwości, inni słuchali przebiegu śledztwa ze zgrozą i oburzeniem, kilku zaledwie nie wierzyło stanowczo nawet w prawdopodobieństwo winy jakiejkolwiek, czuli w tym brudne, nikczemne oszustwo. Hieronim skończył. Otarł pot z czoła, spojrzał śmiało w oczy naczelnikowi. To i wszystko! rzekł. A ten oto! Pan go opuścił, proszę czytać. Podał mu świstek stemplowego papieru i śledził pilnie grę wrażeń na twarzy. Hieronim ruszył brwiami i ramionami, jakby mówił: nic o nim nie wiem; wziął spokojnie papier, pochylił się nad lampą, przebiegł oczyma uważnie raz, drugi i trzeci. Z początku widać było zdumienie na jego wynędzniałej twarzy, potem natężenie pamięci i namysł głęboki, potem nagle zbladł, zzieleniał prawie, przez oczy przeszła bezmierna groza, prawie obłęd, utkwił je nieruchomo w kreskach podpisu. Upuścił papier, zadygotał cały, jak rzucony iskrą elektryczną, odstąpił o krok, rękoma objął głowę, krew mu ustąpiła nawet z warg, a w piersi szarpało się coś, dławiąc głos, paraliżując wszystkie uczucia. Stał jak słup, nierówno chwytając powietrze, i milczał, zwiesiwszy ciężką głowę. Ha, więc był winowajcą. Między inżynierami powstał ruch i szepty; odsunęli się jeszcze dalej, jak od trędowatego. Pryncypał tylko ani się usuwał, ani triumfował. Odezwał się pierwszy. Cóż, panie Białopiotrowicz? To pański podpis? Nie było żadnej odpowiedzi. Może pan zapomniał o jakimś wydatku? Nie! wyrwało się z piersi nieszczęśliwego. Cóż więc znaczy ten weksel? Przyznajesz się pan do niego? Może to fałszerstwo, pomył- ka? Mów pan, co? Na ten wyraz fałszerstwo Hieronim opamiętał się nieco. Podniósł oczy, chciał coś powie- dzieć, ale nie zdołał. Oczy te, pełne bezbrzeżnej rozpaczy, podkrążone czarno, zaognione bezsennością, były tak nieszczęśliwe i smutne, że inżynier nie pytał dalej. Opamiętał się i on także. Nie martw się tak bardzo! zaczął pobłażliwie. Młody pan jesteś, lekkomyślny! Każdy z nas prawie w tym wieku może zrobić głupstwo, zapomnieć się. Weksel zapłaciłem. Bądz pan spokojny. Jeżeliś pan pieniądze stracił, daruję bez żalu, z wiarą, że się to drugi raz nie powtó- rzy. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |