[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się tak na ich miejscu zachował. Zaledwie kilkanaście minut wcześniej pułkowa sanitarka zabrała nie poznającego ludzi Chlaptuska, i dowódcę warty, o którym już 39 wiedzieli, że jeśli nawet jeszcze żyje, to najpewniej umrze w dro- dze do jednostki. Niektórzy wraz z Gorgiem długi czas usiłowa- li bezowocnie znalezć Kargula, przeczesując dziesiątki razy mokre krzaki w ślad za jego nieuchwytnym, rozbrzmiewającym coraz sła- biej jednocześnie ze wszystkich kierunków jękiem. Ci, którzy nie widzieli tego na własne oczy, zdążyli się wszystkiego dowiedzieć od kolegów. Widzieli szaleństwo w oczach Oćca, kiedy ten odcho- dził gdzieś w nieznane, i sami przez pewien czas poruszali się po granicy obłędu. Spędzili na niej całą wieczność. A teraz nagle zna- lezli się w obliczu bandy rozgadanych bażantów, pośmiewiska ca- łego ludowego wojska, przybyłych z zupełnie innego świata, nic nie wiedzących i nie przeczuwających. Niby jak mieliby z nami rozmawiać? Jak masz opowiedzieć komuś, że widziałeś coś, co nie istnieje, nie może ist- nieć, co mogło się zwidzieć tylko szaleńcowi? Gdy próbujesz zna- lezć pierwsze słowo, przestajesz wierzyć samemu sobie, nagle ude- rza Cię, jak idiotyczne i bezsensowne jest to, co chcesz opowie- dzieć. Uświadamiasz sobie, że jeśli się odezwiesz, wszyscy uznają Cię za wariata, i co najgorsze, nawet ty sam w duchu przyznasz im rację. Więc nie pozostaje nic poza milczeniem. Dlatego tak mało wiemy o rzeczach, które by mogły zburzyć nasz radosny, racjonal- ny obraz świata - świata, w którym nic nie czai się tuż za krawędzią świadomości, nic nie czycha w ciemności, a każdy lęk wystarczy zrozumieć, aby go pokonać. Tak mało wiemy o tych rzeczach nie żeby się nie zdarzały czy zdarzały tak bardzo rzadko, ale dlatego, że ludzie, którzy ich doświadczyli, są skazani na milczenie. Pośród podchorążych byłem wtedy jedynym, który niejasno prze- czuwał, co się tu dzieje i co się jeszcze zdarzy - a i tak odpycha- łem od siebie tę nie wiadomo skąd otrzymaną wiedzę i wciąż nie chciałem jej przyjąć do wiadomości. Dla pozostałych zachowanie kaprala było w ogóle pierwszym sygnałem, że z wartownikami coś jest nie tak. -Co?! - wykrztusił z siebie w końcu Rambo, mrużąc oczy iwysu- wając do przodu głowę. Przez chwilę wydawało się, że zarazdosko- 40 czy do kaprala i chwyci go za gardło. -Nie pójdę - powtórzył kapral błagalnie, opuszczając głowę.Sto- jąc tak pomiędzy dwoma dwuszeregami, bezradny, ze skulonymi- ramionami, nosem czerwonym jeszcze i nabrzmiałym od uderze- niarzemienną bosmanką Gorga, wydawał się uosobieniem chłopię- cejbezradności. Porucznik zdążył tylko nabrać głęboko powietrza, ale powstrzy- mał się przed wrzaskiem. Nagle skulone ramiona chłopaka za- częły coraz wyrazniej drżeć, w oczach zaszkliły mu się łzy, po- ciekły dwoma strumieniami w dół, po policzkach, na przemoczo- ną bechatkę. Kapral zaczął łkać, potrząsając głową, i wystarczyła chwila, by jego łkanie zamieniło się w donośny, bezwstydny płacz skrzywdzonego, nic nie rozumiejącego dziecka. Chociaż latarnie nad bramą nie dawały zbyt wiele światła, można było dostrzec, że Rambo pobladł. Zaciął usta i zacisnął pięści, tar- gany sprzecznymi uczuciami. Kapral nie mógł zrobić nic, co wzbu- dziłoby w poruczniku głębszą pogardę. Z drugiej strony, Rambo wyczuwał, że jeżeli w tej chwili uderzy płaczącego albo będzie na niego wrzeszczeć, wyjdzie na łajdaka, który pastwi się nad bez- bronnym. Ale z kolei, na kogoś rozedrzeć się musiał - idiotyczna sytuacja, jakiej najpewniej nie przewidziałby w najgorszym śnie, sprawiała, że jego autorytet dowódcy, wystarczająco już nadszarp- nięty gadatliwością w podróży, kruszył się z każdą chwilą coraz bardziej. Ostatecznie postanowił się wyładować na Gorgu. Być może wy- czuł, iż to on tak naprawdę dowodził wartą, chociaż osobiście mam inne zdanie - jak wspominałem, Gorg drażnił każdego samym swo- im widokiem, po prostu miał w sobie coś takiego i już. -No i co, to ma być wojsko, co?! - zakrzyknął tonemgłębokiej drwiny, patrząc mu w twarz. - %7łesz wasza mać, gdzie wRKU takie łajzy wynajdują... Obrócił się bokiem do łkającego kaprala, jakby chciał w ten spo- sób okazać, że po prostu nie przyjmuje jego istnienia do wiadomo- ści. Udał nawet, że nie widzi, kiedy jeden z żołnierzy, wyszedłszy 41 z dwuszeregu, objął rozprowadzającego ramieniem i odciągnął li- tościwie na bok. Rambo wprawdzie używał liczby mnogiej, ale wyglądało jakby swoje kazanie wygłaszał tylko do Gorga. W stosunkowo krótkim wywodzie zdołał pomieścić i próbę zastraszenia, i szczyptę rzeczo- wej perswazji, i, w końcu, rozpaczliwą próbę zagrania na ambicji żołnierzy i skłonienia ich, by pokazali, że są mężczyznami, a nie śmierdzącymi tchórzami. %7łołnierzom najwyrazniej jednak przestało już zależeć na dobrej opinii. -Aajzy jesteście! - powtarzał Rambo, zapominając oobserwują- cych tę scenę w głębokim zdumieniu bażantach. - Gnojki!Pętaki! Z was ludzi to dopiero trzeba będzie zrobić! -Jakby pan tam poszedł, to by się sam porobił w majtki zestrachu! - nie wytrzymał wreszcie Gorg. Przez kilka następnych sekund Rambo miażdżył szczurowatego szeregowca wzrokiem i kto go znał, właściwie już wiedział, jak to się skończy. -Jaki znowu pan, u wuja pana! - zagrzmiał, biorąc się podboki. - Co wy mi tu pieprzycie, żołnierzu! -Mówię, że jakby obywatel porucznik odważył sięosobiście pójść na piątkę, to by się porobił w majtki. Zestrachu - uściślił, żeby nie [ Pobierz całość w formacie PDF ] |