[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przechadzała się bez żadnych przeszkód po pokładzie w ciągu dnia. Tarzan bowiem i Mugambi nauczyli swą drużynę, iż nie wolno rzucać się na nikogo z Kincaidu , na noc jednak zamykali zwierzęta na dole, pod pokładem. Tarzan nie posiadał się z radości, skoro żona opowiedziała mu, że dziecko zmarłe na gorączkę w wiosce Mganwezama nie było jego synkiem. Do kogo mogło ono należeć i co się stało z ich własnym niemowlęciem, tego nie umieli sobie wytłumaczyć, ponieważ zaś Rokow nie żył, Paulwier zaś zniknął sprzed oczu, musiało to na razie pozostać tajemnicą. Doznawali jednak pewnego uczucia ulgi w przeświadczeniu, że mogli mieć nadzieję odzyskania synka. Jasne bowiem było dla nich, że mały Jack nie został sprowadzony na pokład Kincaidu . Anderssen byłby o tym wiedział, a przecież kilkakrotnie zapewniał Janinę, że niemowlę przyniesione jej w noc ich ucieczki z Kincaidu było jedynym dzieckiem, znajdującym się na statku od czasu wyruszenia tegoż z Dowru. ROZDZIAA XVIII PAULWIER KNUJE ZEMST Gdy Janina i Tarzan stali na pokładzie statku, opowiadając sobie wzajem szczegóły nadzwyczajnych przygód, które ich spotkały od czasu rozstania się w Londynie, na wybrzeżu śledziła ich ukryta w zaroślach postać, obrzucając ich nienawistnym spojrzeniem mściwych oczu, wyglądających spod krzaczastych brwi. W głowie Aleksandra Paulwiera, przypatrującego się z ukrycia niedoszłym ofiarom, roiło się od pomysłów zemsty, skierowanej głównie do człowieka, który w wyobrazni złoczyńcy, pozbawionej uczucia sprawiedliwości, był jedynym powodem nieszczęść Rokowa i Paulwiera, przyczyniając się przed kilkoma laty do wyjawienia ich przestępstw, obecnie zaś wymykając się z zastawionych na niego sideł. Za każdym nowym pomysłem, Paulwier przychodził do wniosku, że nic nie zdoła skutecznego zdziałać, dopóki zdradliwe nurty rzeki Ugambi będą go oddzielały od przedmiotu jego nienawiści. Postanowił zatem przezwyciężyć swój strach przed niebezpieczeństwami dżungli, udać się do wioski Mosulczyków, leżącej w pewnej odległości od brzegu rzeki, tam zaś wystarawszy się o czółno, podpłynąć nocą do Kincaidu i zbuntować załogę, namawiając ją do pozbycia się ze statku Tarzana i jego straszliwej drużyny. W kajucie, którą Paulwier zajmował podczas swego pobytu na statku, znajdowała się broń oraz naboje, była przy tym schowana w skrytce stolika jedna z tych maszyn piekielnych, budowa których zajmowała wiele czasu Paulwierowi, kiedy to należał do związku nihilistów rosyjskich, dopóki nie wydał swoich towarzyszy w ręce policji w zamian za złoto i obietnicę wolności. Paulwier wzdrygnął się cały, przypomniawszy sobie przekleństwo, jakie jeden z towarzyszy, zdradzonych przez niego, rzucił w jego stronę, ginąc na szubienicy. Odrzuciwszy to przykre wspomnienie, jął rozmyślać nad sposobem dostania się do maszyny, której odpowiednie nakręcenie wystarczało, aby obrócić w perzynę cały Kincaid i pozostających na nim pasażerów. Paulwier oblizał się z radości, radując się zawczasu tą myślą, popędził teraz szybciej, przezwyciężając zmęczenie, aby móc uzyskać czółno i zjawić się na czas na wybrzeżu Ugambi, zanim Kincaid wyruszy stamtąd na pełne morze. Wszystko zależało oczywiście, od tego, kiedy Kincaid odjedzie. Rosjanin zdawał sobie sprawę, że może to nastąpić tylko w dzień, wiatr wschodni, dmący teraz silnie, stanowił poważną przeszkodę w podróży, jedynie z tego powodu statek nie opuszczał ujścia rzeki, jeżeli zaś wiatr ów potrwa, odjazd odwlecze się prawdopodobnie do następnego dnia z rana. W tym wypadku zamiar Paulwiera miałby większe prawdopodobieństwo powodzenia. Południe minęło już dawno, gdy Paulwier doszedł do wioski Mosulczyków, leżącej nad dopływem Ugambi. Tam został on przyjęty z niedowierzaniem i niechęcią przez wodza plemienia, któremu tak jak wszystkim, mającym do czynienia z Rokowem i Paulwierem, dała się we znaki chciwość i dokuczyło okrucieństwo dwóch przestępców. Skoro Paulwier poprosił o czółno, wódz wymamrotał słowa odmowy i rozkazał białemu opuścić natychmiast wioskę. Otoczony przez gniewnych wojowników, wyczekujących zda się sposobności, aby zakłuć go swymi włóczniami, Rosjanin zmuszony był wycofać się z owej osady. Dwunastu zbrojnych ludzi odprowadziło go do skraju polanki, dając przestrogę, aby nie odważył się więcej ukazać między nimi. Tłumiąc gniew, Paulwier zapuścił się w dżunglę, lecz skoro tylko stracił z oczu wojowników, zawrócił znowu w kierunku dopływu rzeki, mając ciągle nadzieję znalezienia jakiegoś czółna. Obecnie, oprócz pragnienia zemsty, do wykonania której czółno było mu niezbędne, kierowała nim również konieczność samoobrony wobec niebezpieczeństwa, grożącego mu ze strony dzikich. Położył się nad brzegiem rzeki w zaroślach wypatrując, czy nie zjawi się czółno, niezbędne mu do wykonania jego planów. Rosjanin nie potrzebował długo czekać, gdyż niebawem od strony wioski zjawiło się czółno, którym kierował młody chłopiec z plemienia Mosulczyków. Skoro czółno zbliżyło się do naturalnego kanału, łączącego dopływ z rzeką Ugambi, siedzący w nim chłopiec pozwolił się unieść prądowi, sam zaś zaprzestał wiosłować, rozciągnął się wygodnie na dnie łódki, kołysany przez fale. Prąd unosił nieświadomego niebezpieczeństwa chłopaka, podczas gdy Paulwier, niby srogie fatum, szedł za nim krok w krok, czołgając się po ziemi w nadbrzeżnych zaroślach. W odległości jednej mili od wioski, czarny chłopiec zanurzył znowu wiosła w wodę, kierując się ku wybrzeżu, i wreszcie przywiązał czółno do gałęzi, nachylającego się nad wodą drzewa. Ruchy chłopca były leniwe i ociężałe, tak jak gdyby zaraził się od leniwego biegu małej rzeczki, rzucającej się w czarne nurty Ugambi. Jak wąż czatujący na swą ofiarę, Rosjanin z ukrycia swego śledził nieświadomego niebezpieczeństwa chłopca. Wzrokiem mierzył postać właściciela czółna obliczając, czy będzie mu trzeba wiele siły zużyć na walkę z nim. Czyż ten bałwan nigdy nie wysiądzie z czółna? pomyślał Paulwier, spoglądając zawistnie na czarnego, który tymczasem oglądał łuk, sprawdzał ilość strzał w kołczanie, ziewnął parę razy, wreszcie spojrzawszy na słońce wzruszył ramionami, jak gdyby stwierdzając, że ma dość czasu na polowanie i rozciągnął się na dnie czółna, przymykając powieki. Wkrótce regularny oddech i odgłosy chrapania przekonały Rosjanina, że pora do działania nadeszła. Ostrożnie, na palcach, skradał się do śpiącego, wtem na szelest poruszonej przez niego gałęzi, chłopiec drgnął we śnie. Paulwier przystanął, nastawiając rewolwer, wreszcie przekonawszy się, że stosowna chwila nadeszła, pociągnął za cyngiel. Rozległ się wystrzał i śpiący, trafiony w samo serce, zasnął na wieki z niewinnym uśmiechem, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |