[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wybrać kogo zechcę spośród wszystkich żyjących, pstryknąć palcami i zawołać Chodz do mnie! , nie wybrałabym Jose. Raczej Nehru. Albo Wendella Wilkie4. A może Gretę Garbo. Czemu nie? Każdy powinien mieć prawo poślubić mężczyznę albo kobietę, albo... posłuchaj, gdybyś przyszedł do mnie i powiedział, że chcesz się umówić z koniem wyścigowym, uszanowałabym to. Nie, nie żartuję. Każdy ma prawo do miłości. Jestem za tym całym sercem. Zwłaszcza, że teraz już dość dobrze wiem, co to jest miłość. Bo naprawdę kocham Jose - mogłabym nawet rzucić palenie, gdyby mnie o to poprosił. Jest serdeczny, potrafi mnie rozśmieszyć i wyrwać z dołów. W sumie nieczęsto mi się już teraz zdarzają, tylko raz na jakiś czas, ale nawet wtedy nie muszę łykać Seconalu ani wlec się do Tiffany ego, wystarczy, że zaniosę jego garnitur do pralni albo zrobię nadziewane grzyby i czuję się świetnie, po prostu doskonale. Wyrzuciłam też wszystkie horoskopy. Wydałam chyba po dolarze na każdą cholerną gwiazdę w tym cholernym planetarium. To zabrzmi strasznie drętwo, ale dobre rzeczy zdarzają ci się tylko jeśli sam jesteś dobry. Dobry? Może raczej uczciwy. Nie żeby zaraz przestrzegać prawa - dla rozrywki obrabowałabym grobowiec i ukradła monety z oczu nieboszczyka - chodzi o uczciwość wobec siebie. Rób co chcesz, bylebyś nie został tchórzem, kłamcą, emocjonalnym oszustem, dziwką; wolałabym mieć raka niż nieszczere serce. To nie 4 Wendell Wilkie (1892 - 1944) - polityk amerykański, republikanin, kontrkandydat Franklina Delano Roosevelta w wyborach prezydenckich w 1940 roku. Znany z pacyfistycznych przekonań i działań na rzecz pokoju. kwestia pobożności, tylko zdrowego rozsądku. Rak może cię wykończyć, nieszczerość zrobi to na pewno. Do diabła z tym, skarbie, podaj mi gitarę, zaśpiewam ci fadę po portugalska, bez błędów. Te ostatnie tygodnie na przełomie lata i kolejnej jesieni zamazały się nieco w mojej pamięci, być może dlatego, że osiągnęliśmy z Holly to cudowne porozumienie, kiedy dwoje ludzi porozumiewa się raczej bez słów niż przy ich pomocy. Konflikty, pełne napięcia rozmowy i gierki, nadające przyjazni bardziej widowiskowy, powierzchownie dramatyczny charakter, ustąpiły miejsca serdecznemu milczeniu. Często, kiedy on wyjeżdżał (żywiłem teraz wobec niego wrogie uczucia i rzadko używałem jego imienia), całe wieczory spędzaliśmy razem, wypowiadając razem najwyżej sto słów. Któregoś dnia przeszliśmy się do Chinatown, zjedliśmy kurczaka z kluskami w warzywach, kupiliśmy kilka papierowych lampionów i zwinęliśmy pudełko kadzidełek, a potem powędrowaliśmy Mostem Brooklyńskim. Staliśmy tam, obserwując statki wychodzące w morze pomiędzy klifami płonących w świetle zachodzącego słońca budynków. Wreszcie Holly powiedziała: - Za wiele, wiele lat jeden z tych statków powróci tu ze mną na pokładzie. I z dziewiątką moich brazylijskich bachorków. Bo one na pewno muszą to zobaczyć: te światła i rzekę. Kocham Nowy Jork, chociaż nie jest mój, tak jak drzewo, ulica, dom czy inne miejsce, które może do mnie należeć, boja należę do niego. - Zamknij się - powiedziałem nagle, wściekły, bo poczułem się opuszczony, jak holownik zacumowany w suchym doku, podczas gdy ona - lśniący żaglowiec - znała miejsce przeznaczenia i właśnie odpływała z portu przy wtórze syren i w deszczu confetti. I dlatego właśnie te ostatnie dni wirują w mojej pamięci jak jesienne liście. I tylko jeden dzień jest niepodobny do innych. Zdarzyło się to akurat trzydziestego września, czyli w dniu moich urodzin, co nie ma właściwie żadnego znaczenia dla opisywanych wydarzeń, oprócz tego, że siedziałem w domu, niecierpliwie wypatrując listonosza w nadziei na jakąś formę finansowych wyrazów pamięci od rodziny. Zciślej mówiąc, zszedłem na parter i czekałem na niego w holu. Gdyby mnie tam wtedy nie było, Holly nie zaprosiłaby mnie na przejażdżkę i w efekcie nie miałaby okazji uratować mi życia. - Chodz - powiedziała na mój widok. - Wezmiemy dwa konie na spacer po parku. Miała na sobie wiatrówkę, dżinsy i tenisówki. Poklepała się po wciąż płaskim brzuchu. - Tylko nie myśl sobie, że mam zamiar pozbyć się potomka. Widzisz, jest tam taki koń, moja ukochana Mabel Minerva... po prostu muszę się z nią pożegnać przed wyjazdem. - Wyjazdem? - W przyszłą sobotę. Jose kupił już bilety. - Jak w transie, podążyłem jej śladem na ulicę. - Mamy przesiadkę w Miami. A potem - za morze, nad Andami. Taksówka! Nad Andami. Kiedy tak jechaliśmy taksówką przez Central Park, miałem wrażenie, że ja też lecę samotnie ponad ośnieżonymi szczytami i niebezpiecznym terytorium. - Ale nie możesz wyjechać. Pomyśl tylko o... A co z... No przecież nie możesz tak po prostu wyjechać i zostawić nas wszystkich. - Nie sądzę, żeby ktoś za mną tęsknił. Nie mam przyjaciół. - Ja będę. Będę tęsknił. I Joe Bell też. I... no, mnóstwo ludzi. Na przykład Sally. Biedny pan Tomato. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |