[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drzwi do piwnicy. Wprowadził mnie do niewielkiego pomieszczenia, gdzie stały dwie skrzynki. Otworzył jedną z nich. W środku były złote monety wielu państw świata: Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, miast kupieckich, złote sztaby, biżuteria. - W drugiej jest srebro - Czarne Ziarno wskazał sąsiedni pojemnik. - Nasi przodkowie znalezli to w jaskiniach pod fortecą. Przez te lata służyło do utrzymania naszej społeczności. Złe złoto służy dobremu celowi. - Nie, nadal jest złe. Jesteście jego więzniami. Nie czyni was wolnymi. Gdybyście pokazali się światu, a ten dowiedziałby się, że macie ten skarb, zaraz by was okradzione, wymordowano, w najlepszym razie rząd skonfiskowałby wszystko. Tego się boicie. Może macie czyste serca, ale rządzi wami lęk. Czarne Ziarno pokiwał głową. - Wiesz, że powinienem cię zabić? - powiedział. - Możesz komuś opowiedzieć o tym miejscu. - Nie mam takiego zamiaru. Przysięgam. - Jesteś niebezpieczny jak każdy obcy. Kiedyś Słoneczny Wilk pomógł białemu, który zgubił się dżungli. Rannego interesowały ozdoby na szyi szamana. Dla nich chciał go zabić. Sytuacja powtórzyła się na początku XX wieku i wtedy przyszli Amerykanie. Teraz przyszedłeś ty. - I odejdę. - I my też - zapowiedział Czarne Ziarno. - Teraz odpocznij, długa droga przed tobą. Na drugim piętrze, między słupami, wódz rozwiesił hamak. Tam mogłem odpocząć. Przez otwarte okno dochodziły mnie podmuchy świeżego, górskiego powietrza i śpiew ptaków kryjących się w okolicznych zagajnikach. Kołysałem się i zmęczony zasnąłem. Obudziłem się, gdy niebo było już czarne jak smoła. Z zewnątrz dochodziły mnie śpiewy i muzyka. Wyszedłem z blokhauzu prosto w środek zabawy. Mieszkańcy doliny tańczyli, śpiewali, obficie pili z glinianych naczyń jakiś ciemny płyn. - Odpocząłeś? - zapytał mnie Czarne Ziarno. - Tak. Co to za święto? - Brman kitawa. Jak widzisz, bardzo radośnie je obchodzimy. Wódz wciągnął mnie do wnętrza. Podał mi plecak, był doskonale skrojony przez miejscowych rzemieślników, pakowny, pasy nośne świetnie układały się na ramionach. Uszyto go z żaglowego brezentu i pofarbowano na kolor khaki. - Bierz, co chcesz - Czarne Ziarno wskazał wnętrze spiżarni. Zamknął drzwi i zasłonił okna, a potem przycisnął kontakt w ścianie. - Zwiatło elektryczne bardziej ci chyba odpowiada? Rozejrzałem się po magazynie sprzętu, broni i żywności. Wybrałem sobie karabin z lunetą, pistolet, a do obu zapasowe magazynki. Potem spakowałem liny, latarkę, wybrałem kilkanaście rzeczy do apteczki, parę puszek zjedzeniem. Ze swojego starego plecaka wziąłem maczetę i manierki na wodę. Wódz podał mi kapelusz i wyprowadził tylnym wyjściem. Szliśmy w milczeniu, oddalając się od zagubionej w górach osady. Wkrótce ogarnął nas mrok. Wtedy szaman zapalił pochodnię, którą trzymał w dłoni. To była jakaś inna droga niż ta, którą przyprowadził mnie tu Filip. Po kilku minutach dotarliśmy na rozdroże ścieżki. Za nami były pionowe ściany skał, które chroniły sektę przed przybyszami. - Tędy na rano dojdziesz do drogi - tłumaczył mi Czarne Ziarno, wskazując w lewo. - Może złapiesz tam jakiś samochód, ale lepiej dojdz do wioski; stamtąd raz dziennie wyjeżdża autobus do stolicy, a potem to już z górki. Pamiętaj, że każda droga zaprowadzi cię do domu. Poszedłem we wskazanym kierunku. Obejrzałem się za siebie. Wódz gasił pochodnię, wtykając ją w szparę w ścianie. Dokoła zapanowały ciemności. Nade mną groznie szybowały burzowe, ciężkie chmury. Wiedziałem, że jak będę miał szczęście, zdążę na czas do pana Tomasza. Gdybym zawrócił, nie miałbym po co wracać do Polski. Nie wiedziałem jednak, jak dojść do fortecy zajętej przez piratów. Zawróciłem. Odszedłem spory kawałek i dopiero po paru minutach byłem przy rozwidleniu. Zaczął padać drobny deszczyk, a po niebie przetaczał się huk pierwszych grzmotów. Nagle pojaśniało. Myślałem, że to błyskawica, ale to skały zadrżały od potężnej eksplozji. Siła wybuchu zepchnęła mnie ze zbocza, rzucając do dżungli. Gdy minęło oszołomienie, natychmiast wstałem i wspinałem się w poszukiwaniu przejścia. Nic już nie było takie samo. Czarne Ziarno skutecznie zamknął za mną skalne drzwi. Zapaliłem latarkę i postanowiłem obejść górę w poszukiwaniu innego wejścia. Maszerowałem godzinę, potem drugą. Deszcz przemoczył mnie chyba na wylot, światło latarki słabło, a wokół mnie były tylko skały i dżungla. Spojrzałem na zegarek. Było już grubo po północy, był 6 stycznia. Uznałem, że marsz w czasie burzy, po mokrych kamieniach, zabłoconych zboczach, jest pozbawiony sensu. Nie wiedziałem, gdzie jestem i wolałem poczekać do rana. Maczetą wyciąłem liście, z których ułożyłem poszycie na kilku patykach tworzących szałas. Usiadłem pod tym daszkiem, zapaliłem małe ognisko, by osuszyć ubranie i odstraszyć choćby część robactwa, które miałoby ochotę na mnie wejść. Otworzyłem jedną puszkę zjedzeniem, była to nieśmiertelna fasola, tym razem w sosie chilli. Wiedząc, że będę miał straszne pragnienie, zjadłem podgrzaną potrawę. Po dwóch godzinach doczekałem się świtu. Zgasiłem ogień i rozrzuciłem schronienie, starając się zatrzeć ślady za sobą. Rozejrzałem się po okolicy. Odszedłem w dżunglę tak daleko, że teraz nie znalazłbym już góry, gdzie była osada Czarnego Ziarna. Postanowiłem poszukać nagiego wierzchołka jakiejś góry i stamtąd znalezć fortecę. Kierując się wyczuciem, maszerowałem przez gęsty zwrotnikowy las. Opędzałem się od moskitów, unikałem węży i jadowitych pająków. Szukałem wzrokiem prześwitów w zielonej ścianie wokół mnie. Koło południa znalazłem strumień, w którym woda wydawała się czysta. Uzupełniłem zapasy i ruszyłem dalej. Po południu znalazłem jakąś ścieżkę prowadzącą wyraznie pod górę. Przyspieszyłem i po dwóch godzinach wyszedłem na nagie zbocze góry. Oceniłem, że jestem na wysokości około 1100 metrów nad poziomem morza. Usiadłem i przez karabinową lunetę obserwowałem okolicę wokół mnie. Około pięciu kilometrów na zachód widziałem góry, które mogłyby być kryjówką sekty. Za to zaledwie dwa kilometry na wschód w linii prostej widziałem brzeg morza i wzgórze, którego kształt pasował do tego z fortecą. Przyjrzałem się drodze, jaką miałem przed sobą. Zszedłem niżej i w rozpadlinie skalnej rozpaliłem ogień. Obiad był jak loteria i tym razem trafiłem na fasolę, tyle że z łagodniejszym sosem. - Czy jest sens iść do fortecy? - zapytałem sam siebie. - Jaką mam gwarancję, że Sword żyje? Wtedy uświadomiłem sobie, że najbardziej zależało mi na Swordzie. To był człowiek, z którym można było pokonać cały świat. Willy cały czas grał milionera, Alison czasami zachowywała się jak podlotek. Bruce był niedojrzały i w dodatku samolubny. Nienawidziłem go za to blokowanie drzwi samolotu. Przez niego zostałem na pastwę piratów i gdyby nie łut szczęścia, pewnie teraz dyndałbym na wieży fortecy. Czarne Ziarno powiedział, że każda droga zaprowadzi mnie do domu. Chwilę jeszcze odpocząłem i ruszyłem w kierunku zatoki i fortu. Na miejsce dotarłem wieczorem. W dżungli panował już mrok, gdy znalazłem się na skale nad jaskinią, gdzie kryla się łódz piratów. W zatoce był Patriote , którego maszty i pokład zdobiły gałęzie drzew i liście palm. To było maskowanie. Jacht milionera był zacumowany tam, gdzie go zostawiliśmy. Dziura po wypalonym blokhauzie na wyspie wciąż dymiła. Po plaży spacerował jeden z bandytów. Palił papierosa i patrzył na wrak samolotu Sworda. Maszyna była straszliwe poharatana po awaryjnym lądowaniu. Kabina była jednak cała, a otwarte drzwi i brak śladów [ Pobierz całość w formacie PDF ] |