[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kiosku obserwacyjnym mógł się zaciąć na amen. Czy można by go jakoś otworzyć, czy nie, nie
mam bladego pojęcia. Albo, co gorsza, mógł na przykład odskoczyć, a przy setkach galonów
wody wlewającej się do sterówki wykluczone, żeby ktoś się stamtąd wydostał.
Najprawdopodobniej samo uderzenie strumienia pozbawiłoby ich świadomości w ciągu kilku
pierwszych sekund. Schodzę teraz na pokład. Trzymaj ster na sterburtę, aż wyhamujesz, i wtedy
daj maszyny stop. Ja wezmę motorówkę, jak tylko odpłyniemy na bezpieczną odległość.
- Po co w ogóle brać łódz, skoro nikt się nie uratuje?
McKinnon zaprowadził go na lewe skrzydło przy rufie. Niedaleko stamtąd trzej ludzie walczyli, by
utrzymać się na wodzie.
- Ci trzej. Obsługa działa. O ile dobrze widziałem, ubrani są tylko w kombinezony i peleryny.
Może jeszcze w jakieś swetry, ale to niczego nie zmienia. Zostawimy ich tam jeszcze trochę,
dziesięć minut albo kwadrans, i po prostu zamarzną na śmierć.
- A niech zamarzają w cholerę! Tych trzech sukinsynów trafiło nas trzy razy w rufę. Całkiem
prawdopodobne, że to właśnie szpital oberwał.
- Wiem, George, wiem. Ale dam sobie głowę uciąć, że znalazłoby się coś na ten temat w
konwencjach genewskich. - McKinnon klepnął go lekko w ramię i zszedł na dół.
Tuż przed wejściem na teren szpitalny natknął się na Pattersona, Currana, Trenta, McCrimmona i
Stephena. Czekali na niego.
- Zdaje się, że doszło do jakiejś kolizji, bosmanie - zaczął Patterson. - Tak jest. Z U-bootem.
- No i...
McKinnon skierował palec w dół.
- Mamy tylko nadzieję, że nie pójdziemy ich śladem. Jak tam nasze wodoszczelne grodzie na
dziobie, panie Pattexson?
-Słusznie, już się robi. - Spojrzał na McCrimmona i. Stephena, którzy bez słowa odeszli.
- Co jeszcze, bosmanie?
- Dostaliśmy w rufę. Trzy razy. Czy szpital ucierpiał?
- Trochę. Wszystkie trzy pociski trafiły właśnie tam. Jeden eksplodował chyba, przechodząc przez
ścianę dzielącą oba oddziały. Jest kilku rannych, nikt nie zginął. Poszkodowanymi zajmuje się
doktor Sinclair. - A doktor Singh?
- Był na sali reanimacyjnej z dwoma rannymi z  Argosa . Drzwi się zacięły i nie możemy dostać
się do środka.
- Tam też rąbnęło? - Nie wiadomo.
- Nie wiadomo... Przecież to zaraz obok oddziału  A . Czy oni tam wszyscy pogłuchli?
- Na pewien czas, tak. Pierwszy pocisk rozerwał się między oddziałem  A i  B . Niezle ich
ogłuszyło.
- Hm, no cóż, ta sala będzie musiała zaczekać. Co z trzecim pociskiem?
- Niewypał. - Gdzie jest?
- W jadalni. Trochę tam się turla i owszem.
- Trochę się turla... - powtórzył wolno McKinnon. - A to świetnie . Fakt, że nie wybuchł przy
uderzeniu... - przerwał i zwrócił się do Currana: - Dwie rzutki do motorówki! I nie zapomnij o
nożach! - Wszedł do środka i po dwudziestu sekundach był już z powrotem, niosąc bardzo
niewielki i bardzo niewinnie wyglądający pocisk. Wyrzucił go za burtę i spytał Jamiesona: - Ma
pan swój pistolet, panie Drugi?
- Mam. Po co panu te rzutki, bosmanie?
- Po to samo, po co panu broń: żeby ich zniechęcić do jakichkolwiek działań. Związać ich, jeśli
zajdzie konieczność. Ci, którzy przeżyją, nie będą do nas sympatycznie nastawieni po tym, co
zrobiliśmy z ich łodzią i kolegami.
- Ale przecież oni nie są uzbrojeni! To są marynarze łodzi podwodnej !
- Niech pan w to nie wierzy. Wielu oficerów nosi ręczną broń. I podoficerów też, z tego, co wiem.
- A nawet gdyby ją mieli, co mogliby zwojować?
- Mogliby nas pojmać jako zakładników, a skoro tak, to udałoby się im jednak opanować statek.
- Niewielu ludziom pan ufa, co? - stwierdził z podziwem Jamieson. - Niewielu. Po prostu nie
jestem z tych, co ryzykują.
Motorówkę dzieliło mniej niż pięćdziesiąt jardów od miejsca, gdzie obsługa pokładowego działa z
U-boota wciąż szamotała się w wodzie, kiedy Jamieson dotknął ramienia bosmana i wskazał coś
za lewą burtą. - Bąbelki. Mnóstwo malutkich bąbelków.
- Widzę. Możliwe, że jeszcze ktoś wypływa.
- Myślałem, że oni wypływają zawsze w jednej wielkiej bańce powietrza.
- Nigdy. Może wychodzą w takiej bańce z łodzi, ale ona natychmiast pęka. - McKinnon zmniejszył
gaz i wolno zbliżał się do grupki rozbitków.
- Ktoś właśnie wypłynął! - oznajmił Jamieson. - O Boże! Coś takiego! Jest ich dwóch!
- Tak. Mają na sobie kamizelki ratunkowe. Wytrzymają. - Bosman wyłączył silnik i czekał,
tymczasem Curran, Trent i Jamieson wciągali trójosobową obsługę działka na pokład.
Dosłownie ich wciągali, bo zdawało się, że Niemcy nie są w stanie sami nic zrobić. Wszyscy
trzej byli młodzi, jeszcze prawie chłopcy. Dzwonili zębami, okropnie dygotali i za wszelką cenę
usiłowali nie okazywać przerażenia.
- Przeszukać ich? Związać? - dopytywał się Jamieson.
- Nie, nie. Niech pan spojrzy na ich ręce. Są fioletowe, zziębnięte na kość. Jeśli nie mogli złapać się
burty, a nie mogli, jak mieliby nacisnąć cyngiel pistoletu, nawet gdyby udało im się rozpiąć
peleryny, co im się udać nie może?
McKinnon zwiększył obroty silnika i skierował łódz w stronę dwóch mężczyzn, którzy wynurzyli
się z głębin morza. Właśnie tam dopływali, kiedy jakieś dwieście jardów dalej trzecia postać
wyskoczyła spod wody. Ci dwaj, których wciągnęli do łodzi, byli, jak się zdawało, w niezłej
kondycji. Jeden z nich, ciemnooki i ciemnowłosy mężczyzna około trzydziestki, miał szczupłą,
inteligentną i czujną twarz. Drugi był bardzo młody, bardzo jasny i bardzo przestraszony.
- Nazwisko i stopień - zwrócił się McKinnon do starszego z nich po niemiecku.
- Obersteuermann Doenitz.
- Doenitz? Bardzo a propos. - Admirał Doenitz był znakomitym dowódcą niemieckiej floty
podwodnej. - Masz przy sobie broń, Doenitz? Jeśli powiesz, że nie, a ja coś znajdę, będę musiał
cię zastrzelić, bo stracisz moje zaufanie. Czy masz broń?
Doenitz wstrząsnął się, sięgnął pod bluzę i wydobył pistolet w gumowym pokrowcu.
-- A twój kolega?
- Młody Hans jest kuchcikiem - Doenitz odezwał się płynną angielszczyzną. Westchnął. - Hansowi
trudno powierzyć patelnię; co dopiero pistolet.
McKinnon uwierzył im i skierował łódz w stronę trzeciego rozbitka. Zbliżając się dostrzegł, że
mężczyzna jest w najlepszym wypadku nieprzytomny, gdyż szyję miał zgiętą do przodu i twarz
zanurzoną w wodzie. Powodu takiego stanu rzeczy nie trzeba było długo szukać. Aparat Dragera
okazał się tylko częściowo nadmuchany i nadmiar tlenu przewędrował do najwyższego punktu
zbiornika, aż na kark, pochylając głowę marynarza ku przodowi. McKinnon podpłynął z boku,
złapał go za kamizelkę ratunkową,
włożył mu rękę pod brodę i uniósł głowę nad wodą.
Przyglądał się twarzy ledwie chwilę i odezwał się do Doenitza: - Znasz go?
- Heissmann, nasz pierwszy oficer. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dudi.htw.pl
  • Linki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © To, co się robi w łóżku, nigdy nie jest niemoralne, jeśli przyczynia się do utrwalenia miłości.