[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czywiście Gabe, co go sprowadza do Windaroo? Nie wiedziała, jak pokonała drogę do bramy padoku. Helikopter stał na samym środku placu, śmigła obracały się coraz wolniej. Zobaczyła wysiadającego z kabiny pi lota. Szczupły, wysoki mężczyzna w dżinsach. Gabe. Stanął na ziemi, uśmiechnął się szeroko i pomachał do niej. Wrócił. Po co? RS Dlaczego właśnie dzisiaj? Oszołomiona nie wiedziała, czy biec mu na spotkanie, czy odwrócić się i uciekać, gdzie oczy poniosą. Niech to diabli, była nieuczesana, w starych, połatanych dżinsach i spranym różowym T-shircie. Dłonie drżały jej tak strasznie, że z trudem, dopiero przy którejś próbie udało się jej otworzyć bramę prowa dzącą na padok. Ledwie zdążyła zrobić kilka kroków, Gabe był już koło niej. Zatrzymali się oboje, kiedy dzielił ich od siebie może metr. - Witaj - powiedział cicho. - Cześć. RS Co on tu robi? Wrócił przecież do Sydney. Po co przy jechał? - Co u ciebie? - Zwykłe pytanie i spojrzenie, z które go nic nie dało się wyczytać. Piper wzruszyła ramionami. - Dziękuję. Dużo zajęć. Na twarzy Gabe'a pojawił się uśmieszek. - Pomyślałem, że wpadnę, pochwalę się nową zabaw ką. - Wskazał głową helikopter. - Zliczny. - Chcę otworzyć firmę. Będę spędzał bydło. - Gdzie chcesz otworzyć firmę? - Gdzieś tutaj, w okolicy. Pod Piper ziemia się rozstąpiła. Ona wyjeżdża, Gabe wraca. To się nazywa ironia losu. - Chcesz się przelecieć? Zwlekała z odpowiedzią. RS - Jestem dobrym pilotem - zapewnił Gabe z uśmie chem i wyciągnął dłoń, ale Piper stała bez ruchu. - Chodz, Piper - zachęcił. Jaka ona jest słaba. Wystarczyło, że Gabe się uśmiech nął, a gotowa była o wszystkim zapomnieć, jakby nic się nie wydarzyło. Lepsze to niż samotność ostatnich tygodni, pomyślała markotnie. Poza tym, tyle razy próbowała sobie wyobrazić Gabe'a w helikopterze, teraz miała okazję. Nie potrafiła oprzeć się pokusie. Ruszyła za nim w kierunku maszyny. Kiedy już zapięła pasy, rozejrzała się z nabożnym po dziwem po wnętrzu kabiny... i wydała zdławiony okrzyk zdumienia. RS Tuż nad zegarami dojrzała srebrnego orła. Dała go Ga be'owi na osiemnaste urodziny, tuż przed jego wstąpie niem do armii. - Nadal go masz. Gabe dotknął skrzydeł ptaka. - To mój talizman. Moi chłopcy nigdzie by nie pole cieli bez niej. - Bez niej? Talizmany są rodzaju żeńskiego? - Ten tak. My... - Gabe lekko się zaczerwienił. - Eee... chłopcy nazwali go twoim imieniem, Piper. - Och. Gabe latał z jej orłem. To jest orlicą. Przez te wszystkie lata towarzyszyła mu w każdym locie. Cóż, to nie musiało nic znaczyć, a jednak znaczyło. Bardzo dużo znaczyło. - Gotowa do startu? - Gotowa, kapitanie Rivers - wykrztusiła przez ściś nięte wzruszeniem gardło. RS Kiedy już wznieśli się na wysokość lotu, spojrzała w dół na Windaroo. Jej Windaroo, jej świat, który będzie musiała opuścić. Gabe wybrał sobie fatalny czas. Właśnie dzisiaj, w przeddzień aukcji. Jak tu się cieszyć lotem nad ziemią utraconą? Ziemią, którą ukochała i z której będzie musiała odejść? Gabe skierował maszynę na północ. Lecieli wzdłuż Mullinjim, do Horseshoe Bend, gdzie rzeka łączyła się z Little Mullinjim. - Pamiętasz? Kiedyś tu obozowaliśmy - zagadnął od niechcenia Gabe. Oczywiście, że pamiętała. Przed wielu laty w trójkę, RS z Jonno, wybrali się konno do zakola Horseshoe i spędzili tu cały tydzień pod namiotem. Od świtu do zmierzchu pływali, łowili ryby i łapali raki. Wieczorami siadali przy ognisku, piekli ryby i straszyli się nawzajem opowieściami o duchach, zbójcach i jezdz cach bez głowy, a każda następna opowieść musiała być straszniejsza od poprzedniej. Były to najpiękniejsze wa kacje Piper. - Zawracajmy, Gabe! Proszę! -Nie mogła tego znieść. Miała wrażenie, że umiera i całe życie przesuwa się jej przed oczami w jednym błysku. - Czemu mi to robisz? - zawołała. - Czemu każesz mi wspominać najszczęśliw sze chwile? Czemu akurat teraz, kiedy muszę się pożegnać z Windaroo? Gabe zerknął na nią i skierował helikopter na powrót ku farmie. - Przepraszam - mruknął. - To wszystko przez to, że RS chciałem zaszpanować. - Miał taką minę, jakby zamierzał coś jeszcze dodać, ale się rozmyślił. Przez resztę lotu milczeli. Piper siedziała przygarbiona, bliska płaczu, zła na siebie, że zgodziła się w przypływie słabości wsiąść do helikoptera. Gdyby miała krztę charak teru, pogratulowałaby Gabe'owi zakupu i powiedziała, że w przeddzień sprzedaży własnego domu nie ma czasu ani głowy łatać nad pastwiskami. - Przykro mi, że nie spodobał ci się lot - powiedział Gabe, kiedy wylądowali. - To nie to. Wiesz, że jutro Windaroo zostanie wy stawione na sprzedaż? - zapytała zmęczonym, głuchym głosem. RS Gabe spochmurniał, zrobił się czerwony jak burak. - Wiem. Widząc jego reakcję, Piper poczuła, że powinna coś powiedzieć: - Przepraszam, że nasza ostatnia rozmowa... tak się skończyła... ja... - nie mogła wypowiedzieć jednego peł nego zdania. - Miałaś absolutną rację, Piper. Twoja reakcja była w pełni usprawiedliwiona. To ja ciebie powinienem prze prosić. Za co? Za to, że mnie nie kocha? Odwróciła wzrok. Zapadał zmierzch, ze zmierzchem noc. Jej ostatnia noc w Windaroo. Od jutra wszystko się zmieni. Rozpacz i przytłaczające poczucie osamotnienia. Gdy by potrafiła pić, upiłaby się dzisiaj do nieprzytomności. Gdyby nie zniszczyła ich przyjazni, poprosiłaby Gabe'a, RS żeby z nią został, podtrzymywał na duchu. Musiała zako chać się w nim i wszystko popsuć. Zbyt wiele żądała. Pragnęła, by kochał ją równie mocno, głęboko, jak ona jego. Spojrzała na orlicę, potem na ciemniejące niebo. - Dziękuję za lot, Gabe. Skinął głową, najwyrazniej pochłonięty własnymi my ślami. Idąc powoli przez padok, słyszała, jak Gabe uruchamia silnik. Nie obejrzała się. RS RS ROZDZIAA TRZYNASTY Aukcja miała się rozpocząć o jedenastej. O dziesiątej przyjechali państwo Findleyowie: chcieli obejrzeć dom. Pani Findley nie spodobała się kuchnia, bo nie było zmywarki, w ogóle brakowało tu nowoczesnych sprzętów. RS Piper nie próbowała zachwalać walorów obecnego wy posażenia. Zostawiła Findleyów samym sobie i usiadła z Royem na ławce przed domem, czekając na rozpoczęcie aukcji. Powoli podjazd zapełniał się samochodami, zjeżdżali sąsiedzi, ciekawi przebiegu licytacji. Prowadzący rozsta wił na trawniku plastikowe fotele, sam zasiadł na tarasie, skąd mógł widzieć wszystkich zebranych, i punktualnie o jedenastej otworzył licytację: - Panie i panowie - zaczął oficjalnym tonem. - Win- daroo od sześćdziesięciu lat należy do rodziny Delaneyów. Myślę, że wszyscy znają areał farmy, liczebność stad, wreszcie ogólną kondycję gospodarstwa, jeśli jednak ktoś chce zapoznać się z dokładnymi danymi, proszę podnieść rękę. Nikt się nie poruszył. Piper skamieniała, przytłoczona tym, co działo się wokół. RS Przepraszam, dziadku. Wiem, że inaczej to sobie wy obrażałeś. - Przechodzimy dalej. Wartość rynkowa Windaroo wynosi... Na podjezdzie z piskiem opon zatrzymał się samochód. Licytujący przerwał w pól zdania, wszystkie głowy się odwróciły. Gabe. Przeszedł szybko przez trawnik i usiadł na wolnym krześle obok Piper. - Dzień dobry - rzucił przyciszonym głosem. - Witaj - próbowała się uśmiechnąć, ale było to ponad jej siły. Prowadzący zmierzył Gabe'a pełnym nagany spojrze RS niem i podjął, gdzie przerwał: - Wartość Windaroo wynosi dziewięćset tysięcy do miliona dolarów. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |