[ Pobierz całość w formacie PDF ]
skórze zwierzęcia, albo powrócić i narazić się na gniew ojca. Skłonna była nawet modlić się do Set i złożyć ofiarę Władcy Węży, jeśli oszczędziłby jej tego wyboru. Z czasem Conan zaczął się zastanawiać, czy wioska w Dolinie Martwego Słonia nie ciągnie się przypadkiem aż do ziem plemienia Suba lub do samego morza. Obaj z Kubwande pokonali już taki szmat drogi, że na tym terenie zmieściłoby się jedno z mniejszych miast Turami albo posiadłość ziemska magnata handlowego z Argos. Ale przynajmniej zostawili za sobą odór jatki, a im wyżej było słońce, tym bardziej smród stawał się nie do wytrzymania. Złocista kula wzniosła się już nad wierzchołki drzew i rozproszyła resztki mgły. Obudziła też te dzienne ptaki i zwierzęta, które włóczyły się po leśnych ostępach do świtu. Ich głosy dołączyły do zwykłej wrzawy panującej w dżungli. W końcu Conan przestał słyszeć odgłos własnych kroków i mówiąc do Kubwande musiał podnosić głos. Zauważył, że w polu widzenia nie ma innych zwiadowców Bamula i nawet ślady ich stóp pojawiają się coraz rzadziej. Mógł je odróżnić od śladów wieśniaków; ci ostatni nosili obuwie, w którym wielki palec był odsunięty daleko od czterech pozostałych. Kubwande i Cymmerianin oddalili się spory kawałek od towarzyszy, a mogli ich potrzebować w razie spotkania z wrogiem. Ale nie spotkali nikogo przez czas potrzebny doświadczonej tancerce w dobrej gospodzie na zrzucenie z siebie szat. Tymczasem dotarli do części wioski (lub może była to następna wioska), gdzie chaty stały schowane głęboko w młodej dżungli. Albo to dżungla zaczęła z powrotem wyrastać między nimi. W każdym razie, chaty były niskie, nędzne i tonęły wśród drzew i pnączy. Pola zdawały się kulić pod naporem dżungli. Tylko solidne zagrody dla bydła i wybiegi dla drobiu najeżone kolcami dumnie stawiały jej czoło. Conan widywał takie zabezpieczenia w innych krajach. Chroniły zwierzęta i ptactwo przed drapieżnikami podchodzącymi do ludzkich siedzib. Porwanie przez lamparta dziecka, służącej, czy nawet którejś z żon, można było przeboleć, ale utrata krowy lub choćby cielaka oznaczała katastrofę. To nie było życie dla Cymmerianina. Na krótką chwilę spojrzał w przeszłość, jakby zaglądał do studni. Rozważał powody przymusowego opuszczenia ojczyzny. Gdy do niej powracał, nie znajdował nic, co mogłoby go zatrzymać i wędrował dalej. Kiedy spotkał Belit, uznał to za znak, że bogowie błogosławią jego wędrówki. Teraz odeszła i znów wędrował sam. Nie dbał o to, kiedy i gdzie zakończy tułaczkę. Ale był zbyt dumny na to, by dać się pokonać bez walki takiemu idiocie, jak Idosso, czy intrygantowi, jak Kubwande. A jeśli dojdzie do starcia, potomni jeszcze długo będą słuchać opowieści o nim. Conan zrównał się z Kubwande i nawet wysunął się nieco na czoło. Nie miał potrzeby kroczyć za plecami Bamula, jakby go pilnował. Mogło to zostać poczytane za obrazę i doprowadzić do kłótni bez powodu. Ale też nie zamierzał mieć Kubwande za sobą. Wystarczyło, że kobiety z bagażem szły daleko z tyłu, z pewnością dobrze strzeżone na rozkaz Idosso. Teren zaczął opadać w dół i przez skórzane podeszwy Conan wyczuł, że ziemia jest mokra. Minęli roztrzaskaną pułapkę na ryby, bardzo przypominającą tę skleconą przez Cymmerianina i potem zniszczoną przez niedzwiedzia. Pochyłość kończyła się urwiskiem. W dole zobaczyli ścieżkę prowadzącą przez ścianę pnączy ku małej kamienistej plaży. Dalej płynęła mulista rzeczka. Nie miała więcej niż trzydzieści kroków szerokości, ale sądząc po wartkim nurcie w jej środkowym biegu, była za głęboka, by przejść ją w bród. Poza tym, z pewnością czyhały w niej krokodyle i hipopotamy zamieszkujące większość rzek w Czarnym Lesie. Conan przewiesił przez plecy włócznię i tarczę, żeby mieć wolne ręce i zeskoczył daleko na ścieżkę. Gdy dotknął ziemi, spod jego stóp prysnęły do wody kamyki, płosząc kolorową ławicę ryb. Co ty wyrabiasz?! krzyknął Kubwande. Sprawiał wrażenie naprawdę zaniepokojonego o bezpieczeństwo Cymmerianina. Szukam łodzi. Jeśli ktokolwiek przeprawiał się tutaj, musiał mieć łódz. Może zostały jakieś ślady. Mina Kubwande mówiła sama za siebie. Uważał, że jeśli ktoś szuka tak blisko rzeki czegokolwiek poza złotem jest niespełna, rozumu. Conan rozglądał się uważnie i czasem przyklękał, by przyjrzeć się drobnemu żwirowi zalegającemu plażę. Starał się przy tym nie odwracać plecami ani do wody, ani do Kubwande. W końcu spojrzał w dół rzeki. Myślę, że były tu dwie łodzie. Odpłynęły dawno temu. Odciski stóp wskazują na wieśniaków. Ani śladu krokodyli czy hipopotamów. A jaszczuromałpy? Nie wiem, jak rozpoznać, czy tu były. Widzisz jakieś ślady walki? Kubwande popatrzył na plażę, ścieżkę i roślinność. Bardzo zależało mu na tym, by uchodzić za tak dobrego tropiciela, jak Cymmerianin, ale nie chciał udawać, że widzi coś, czego nie ma. Conan [ Pobierz całość w formacie PDF ] |