[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kością słoniową, kauczukiem oraz olejem palmowym. Ich domostwa, otoczone tarasami i gankami wspartymi na rzezbionych slupach, toną w zieleni drzew figowych, daktylowych i kokosowych palm, nie brak tu też krzewów kawy i plantacji orzeszków ziemnych, a drzewa pomarańczowe i cytrynowe szczodrze sypią swym białym kwieciem. Pewnego wczesnego ranka na tarasie jednego z takich domostw, stojącego samotnie na skraju osady, ukazał się wysoki, przygarbiony mężczyzna. Włosy jego były białe, a wąsy i broda zaczynały siwieć. Niebieska czapka, czerwona kurtka i szare spodnie składały się na ubiór doktora Livingstone'a, on to bowiem był właśnie. Powrócił niedawno z kraju Mannu- ema. Livingstone spoglądał w zadumie na jezioro, gdy nagle z daleka posłyszał głosy i hałas, jak gdyby gdzieś za ogrodem szło w pośpiechu wiele ludzi. Cóż tam się dzieje o tak wczesnej porze? pomyślał i przywołał swego służącego Suzi. Suzi, młody Arab o wesołej i sympatycznej twarzy, zjawił się natychmiast na tarasie. Co to za hałas? zapytał doktor. Idz i dowiedz się. Dobrze, sir! Suzi mówił doskonale po angielsku. Odszedł, by wrócić po kilku minutach. Był ogromnie wzburzony i zaciekawiony. Sir rzekł do Udżidżi przybyło dwóch podróżnych, biały i czarny. Biały jest Anglikiem. Otacza ich mnóstwo Arabów. Gdy Anglik dowiedział się, że jestem pana służącym, polecił mi oznajmić, że pana poszukuje i prosi o rozmowę. Nazywa się Gent. Gent... powtórzył Livingstone; obdarzony był tak doskonałą pamięcią, że prawie wcale nie prowadził notatek, ograniczając się do znaków na mapie, tylko dla siebie zrozumia- łych. Jeżeli to ten Gent... Suzi, powiedz, że czekam na niego! Arab odszedł znowu, a po chwili hałas przybliżył się i pośród drzew zamigotały białe turbany. Arabowie zatrzymali się nie opodal, po czym od grupy oddzieliło się dwóch ludzi i ruszyło szybko w kierunku domu Livingstone'a. Suzi prowadził ich, wskazując drogę. Livingstone zszedł z tarasu na spotkanie gości. Ujrzał człowieka o znajomej twarzy, spalonej słońcem i niemal czarnej od kurzu. Ubranie podróżnego było pomięte i gdzienie- gdzie porwane, a zmęczone oczy błyszczały podnieceniem. Za nim postępował czarny, z ustami rozdziawionymi z wrażenia, niosąc karabin pod pachą. Livingstone wyciągnął rękę. Obaj byli niezwykle wzruszeni, lecz dali temu wyraz jedy- nie mocnym uściskiem dłoni. Brytyjczyk, gdy nawet wpadnie do krateru wulkanu, nie pozwo- li sobie na żaden histeryczny okrzyk, a tylko spokojnie zauważy: Zdaje mi się, że jest tu dość gorąco . Pierwszy przemówił Gent: Dzięki Bogu, że widzę pana żywym i zdrowym, doktorze! Czy mnie pan poznaje? Doskonale! Suzi powiedział mi pana nazwisko. Czemu nie zgłosił się pan wtedy do mojej karawany? To długa, bardzo długa historia, sir! Ale nie jestem sam, towarzyszy mi Caupere, zbiegły niewolnik. Bardzo dobrze, Suzi zajmie się nim. Chodzmy do mnie. Weszli do domu. Mieszkanie Livingstone'a urządzone było po spartańsku: stół, ławy, dwa stołki, mapy na ścianie i papiery na stole oto co ujrzał Gent w pierwszym pokoju. A teraz proszę posłuchać, przyjacielu odezwał się doktor. Kategorycznie odmawiam wszelkich rozmów z panem, zanim pan nie osiągnie jakiej takiej równowagi duchowej. Musi pan odpocząć i porządnie się pożywić. Proszę za mną! Wprowadził Genta do następnego pokoju. Stało tu żelazne łóżko, stół, mała kanapka, a w kącie blaszana umywalnia. Niech się pan rozgości rzekł gospodarz. Suzi, zabierz Murzyna do siebie, nakarm go, a potem przygotuj nam obiad. A postaraj się! Tak jest, sir! I Arab oddalił się bezszelestnie. Jak się pan tu przedostał? zapytał Livingstone. Wokół wre wojna, w Unianie- mbo szaleje Mirambo. Przypłynąłem pirogą z biegiem Malagarasi wyjaśnił Gent siadając ociężale na brzegu łóżka. Na dolnych porohach tyle razy musieliśmy przenosić łódz, że Caupere upa- dał po prostu ze zmęczenia. Fale dwukrotnie omal nas nie zatopiły. Dopiero od ujścia rzeki płynęliśmy bez przygód kilkadziesiąt mil przez jezioro. Niech to diabli... Doktor w zdumieniu spoglądał na myśliwego. Tak we dwójkę? Tak! No, no! Niezły wyczyn! Na razie odchodzę, a gdy pan sobie wypocznie, proszę przyjść do mnie na taras. Tam zwykle jadam. Wyszedł. Gent z bezwiednym uśmiechem spoglądał w okno, za którym błyszczało je- zioro Tanganika. Czuł, że odpręża się nerwowo. Trzysta mil niebezpiecznej, trudnej i męczą- cej drogi miał już poza sobą. Był z Livingstone'em. Teraz zamierzał przystąpić do wykonania swego właściwego planu. Zwiadomość, że znajduje się w zapadłym kącie, z dala od cywilizo- wanego świata, napełniła go spokojem i zesłała sen po ciężkich przeżyciach ostatnich dni. Ciało wykonywało jeszcze ruchy, ale umysł pogrążał się już w sen. Była to zwykła reakcja organizmu. Gent położył się w pozycji półsiedzącej. Bardzo chciało mu się palić, ale ogarnęło go zbyt wielkie lenistwo, aby szukać fajki. Na moment przymknął oczy, lecz otworzyć ich już nie zdołał. Jeszcze w mózgu kłębiły się jakieś pogmatwane wrażenia, lecz oto głowa osunęła się na poduszkę i Gent zapadł w ciągu sekundy w kamienny sen. Nogi jego zwisły na podłogę, ciało legło na posłaniu. Po upływie pół godziny zajrzał do pokoju Livingstone. Wiedząc, jak twardy może być taki sen, przywołał służącego. Suzi, połóż nogi pana na łóżku, zdejmij mu buty i zabierz torbę. Kiedy się zbudzi, powiesz że czekam na niego. Obiad zjem sam. Myśliwy spał do póznego wieczora. Suzi zabierał się już do nakrywania do kolacji. W trakcie posiłku, na który złożył się miejscowy ser, pomarańcze, orzechy, butelka malagi oraz kawa, Gent zaczął rozmowę na temat wydarzeń w Europie. Livingstone nie miał o niczym pojęcia. Gent opowiedział mu najważniejsze nowiny: o wojnie francusko-pruskiej zakończo- nej porażką Francji, o Napoleonie III, który został wzięty do niewoli, o cesarzowej ratującej się ucieczką, o przyłączeniu do Prus części Danii, Szlezwika-Holsztynu, o tym, że Grant został obrany prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, o stłumieniu powsta- nia na Krecie, i wreszcie o tym, że rewolucja pozbawiła tronu hiszpańską królową Izabelę. Livingstone słuchał z taką uwagą, że prawie nie tknął jedzenia. Tymczasem szeicy arabscy, na wieść o przybyciu gościa do domu doktora, przysłali coś w rodzaju kulinarnej delegacji: na jednym półmisku wniesiono górę gorących pierożków z mięsem, na drugim pieczone kurczaki, na trzecim potrawkę z kozlęcia, a na innych jeszcze owoce i orzechy w cukrze. Zaspokoiwszy głód, Gent zabrał się do kawy i paląc fajkę opowiedział doktorowi o swym spotkaniu ze Stanleyem i wspólnej z nim podróży; ucieszył ogromnie Livingstone'a wiadomością o listach, które wiózł dla niego Amerykanin. Udając się w drogę ku Malagarasi, ryzykowałem więcej niż Stanley powiedział Gent toteż nie wziąłem żadnego listu. Pańska karawana, wysłana przez zanzibarskiego konsula, przywiozła je już przed rokiem do Tabory. Stanley zabrał ze sobą cały ładunek kara- wany oraz pocztę. A więc są tam na pewno listy od moich dzieci rzekł doktor. Miałbym ogromną ochotę po tych sześciu latach powrócić już do domu, ale nie mogę poniechać mojej pracy. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |