[ Pobierz całość w formacie PDF ]
samej sytuacji i choć obecnie warunki pozwalały mu żyć według własnych zasad, zdawał sobie sprawę, że z Adrienne jest inaczej. Mimo to jednak coś się zmieniło podczas jego krótkiego pobytu w Gospodzie. Nie był pewien, kiedy to nastąpiło. Może wczoraj, gdy spacerowali wieczorem po plaży albo gdy po raz pierwszy opowiedziała mu o swoim ojcu, a może nawet dzisiejszego ranka, kiedy jedli razem śniadanie w łagodnym świetle kuchennej lampy. Albo wtedy gdy stał blisko niej, trzymając ją za rękę i nie pragnąc nic innego, jak tylko przywrzeć delikatnie wargami do jej ust. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Wiedział natomiast z całą pewnością, że jest na najlepszej drodze do zakochania się w kobiecie o imieniu Adrienne, która wyręczała przyjaciółkę w prowadzeniu Gospody w małej nadmorskiej miejscowości w Karolinie Północnej. ROZDZIAA 11 Robert Torrelson siedział w salonie przy wiekowym sekretarzyku z żaluzjowym zamknięciem, słuchając, jak jego syn zabija deskami okna z tyłu domu. W dłoni trzymał kartkę z wiadomością od Paula Flannera. Składał ją i rozkładał z nieobecną miną, wciąż nie mogąc uwierzyć, że lekarz naprawdę przyjechał. Nie spodziewał się tego. Mimo że napisał do niego list z prośbą, był pewien, że Flanner go zignoruje. Był przecież dynamicznym lekarzem w metropolii, reprezentowanym przez prawników, którzy nosili krzykliwe krawaty i szykowne paski. Od przeszło roku wyglądało na to, że za grosz nie obchodzi ich ani on, ani jego rodzina. Zamożni mieszkańcy dużych miast są właśnie tacy. Cieszył się, że nigdy nie musiał przebywać w otoczeniu łudzi, którzy zarabiają na życie przerzucaniem papierków i nie czują się dobrze, gdy temperatura w biurze nie wynosi dokładnie dwadzieścia jeden stopni. Nie lubił też przestawać z ludzmi, którzy uważają się za lepszych od innych tylko dlatego, że otrzymali staranne wykształcenie albo mają więcej pieniędzy czy większy dom. Gdy spotkał Paula Flannera po zabiegu operacyjnym, lekarz zrobił na nim wrażenie człowieka tego właśnie pokroju. Był sztywny i pełen dystansu i chociaż próbował się usprawiedliwić, zrobił to tak lapidarnie, że Robert pozostał w przeświadczeniu, że to, co się stało, nawet na minutę nie spędzi mu snu z powiek. I tu się pomylił. Robert uznawał w życiu inne wartości. Były to wartości, które szanowali i które wpoili mu jego ojciec, dziadek i pradziadek. Zdołał prześledzić korzenie swojej rodziny na Outer Banks do dwustu lat wstecz. Jego przodkowie z pokolenia na pokolenie łowili ryby w wodach cieśniny Pamlico, gdy była ich taka obfitość, że wystarczało raz zarzucić sieć, by wyciągnąć tyle, iż ledwie mieściły się na dziobie. Ale sytuacja kompletnie się zmieniła. Obecnie są kontyngenty, przepisy, licencje i wielkie firmy odławiające ryby, których jest mniej niż kiedykolwiek. Teraz, gdy Robert wsiada do łodzi, w większości wypadków uważa się za szczęściarza, jeśli uda mu się złowić dość, by wystarczyło na zapłacenie za paliwo, które zużywa. Robert Torrelson miał sześćdziesiąt siedem lat, ale wyglądał o dziesięć lat starzej. Twarz miał ogorzałą, poznaczoną plamami, jego ciało powoli przegrywało walkę z czasem. Długa blizna przecinała mu policzek od lewego oka do ucha. Cierpiał na artretyzm, bolały go ręce, brakowało mu prawego serdecznego palca, który wkręcił się w linę kołowrotu podczas wyciągania sieci z wody. Jill nie przeszkadzał jednak żaden z tych mankamentów. A teraz Jill odeszła na zawsze. Na sekretarzyku stała jej fotografia i Robert łapał się często na tym, że wpatruje się w nią, ilekroć zostaje sam w pokoju. Tęsknił za wszystkim, co wiązało się z żoną. Za tym jak rozcierała mu ramiona, gdy wracał do domu w mrozne zimowe wieczory, jak siadywali przytuleni do siebie na werandzie z tyłu domu, słuchając dobiegającej z radia muzyki. Brakowało mu jej zapachu, gdy pudrowała sobie dekolt, zapachu, który był naturalny i czysty, świeży jak woń noworodka. Paul Flanner zabrał mu to wszystko. Wiedział, że Jill byłaby tutaj z nim, gdyby tamtego dnia nie poszła do szpitala. Jego syn miał już swoje pięć minut. Teraz przyszła kolej na niego. * * * Adrienne odbyła krótką podróż do miasta i wjechała na niewielki żwirowany parking przed wielobranżowym sklepem. Odetchnęła z ulgą, widząc, że sklep jest otwarty. Na parkingu stały jeszcze trzy byle jak zaparkowane samochody, wszystkie pokryte cieniutką warstwą soli. Przed sklepem stało dwóch starszych mężczyzn w baseballowych czapeczkach. Palili papierosy i popijali kawę. Przyglądając się Adrienne wysiadającej z samochodu, przerwali rozmowę. Gdy mijała ich, wchodząc do sklepu, skinęli jej głowami na powitanie. Był to typowy dla tej okolicy wiejski sklep - porysowana drewniana podłoga, podsufitowe wentylatory, półki zapchane do granic możliwości tysiącami najrozmaitszych artykułów. Obok kasy stała mała beczułka z ogórkami konserwowymi, przeznaczonymi do sprzedaży luzem. Obok niej w drugim pojemniku znajdowały się prażone orzeszki ziemne. Z tyłu był ustawiony nieduży grill, gdzie można było kupić upieczone na poczekaniu hamburgery i kanapki z rybą. Mimo że za ladą nie było nikogo, w powietrzu unosiła się woń smażeniny. Maszyna do lodu była umieszczona w drugim końcu sklepu, obok chłodni z piwem i wodą mineralną i Adrienne skierowała się prosto w tamtą stronę. Wyciągając rękę, żeby otworzyć drzwiczki, dostrzegła swoje odbicie w błyszczącej jak lustro powierzchni. Zastygła na chwilę w bezruchu, próbując spojrzeć na siebie oczyma obcego człowieka. Kiedy ostatnio - zastanawiała się - ktoś uznał ją za pociągającą? Albo miał ochotę ją pocałować, choć dopiero się poznali? Gdyby zadano jej to pytanie przed przyjazdem do Rodanthe, odpowiedziałaby bez chwili wahania, że nic takiego jej się nie przytrafiło od dnia, w którym Jack wyprowadził się z domu. Ale nie byłaby to w stu procentach prawda. W każdym razie nie można porównywać obu sytuacji. Jack był jej mężem, a nie obcym człowiekiem, ponieważ zaś spotykali się przez dwa lata, zanim stanęli na ślubnym kobiercu, minęło już około dwudziestu trzech lat od chwili, gdy doświadczyła czegoś podobnego. Oczywiście, gdyby Jack nie odszedł, pewnie żyłaby z tą wiedzą i nigdy by się nad tym nie zastanawiała. Teraz jednak wydało jej się to niemożliwe. Przeszło połowa życia minęła jej bez zainteresowania atrakcyjnego mężczyzny i niezależnie od tego, jak bardzo starała się przekonać [ Pobierz całość w formacie PDF ] |