[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyobrażał sobie, że jej wargi są aż tak delikatne. Tak bardzo chciał w nią wejść, że czuł ból w kroczu. Ręce cienkie niczym gałązki owinęły się wokół jego pasa, znalazł się w objęciach rozkoszy. --Uczynisz mnie silną -- powiedziała. -- Tylko patrz na mnie. Umrę, jeśli nikt nie będzie na mnie patrzył. Tak to już jest z iluzjami. Obejmowała go coraz mocniej. Ręce splecione na jego plecach nie miały już nic wspólnego z delikatnymi gałązkami. Było mu niewygodnie. Zaczął stawiać opór. --Nie ma sensu -- zagruchała mu w ucho. -- Należysz do mnie. Odwrócił głowę, by spojrzeć na to, co go obejmowało. Zdumiony, stwierdził, że ręce nie są już rękami, ale jakąś zaciskającą się pętlą, pozbawioną palców, dłoni i przegubów. --O Jezu! -- zawołał. --Popatrz na mnie, chłopcze -- powiedziała. Słowom zabrakło delikatności. To już nie Marylin trzymała go w ramionach; coś całkowicie obcego. Obręcz wciąż się zaciskała, wypierając z płuc Ricky'ego oddech, powietrze, którego, niemal zgnieciony, nie mógł ponownie zaczerpnąć. Kręgosłup trzeszczał, a race bólu przeszywały całe ciało, eksplodując w oczach wszystkimi kolorami. --Powinieneś był wyjechać z miasta -- zauważyła Marylin. Pod doskonałymi łukami jej kości policzkowych pojawiła się twarz Wayne'a. Kowboj patrzył na niego ze wzgardą, ale to trwało tylko moment, gdyż i ten obraz pękł, a za fasadą sławnych twarzy pojawiło się coś nowego. Ricky zadał ostatnie w swym życiu pytanie: --Kim jesteś? Zwycięzca nie odpowiedział. Karmił się jego fascynacją. Ofiara nie odwróciła wzroku, nawet gdy z jego ciała wyłoniły się niczym rogi ślimaka, dwa blizniacze organy, może anteny, wydłużające się na kształt sond, dążące ku jego głowie. --Potrzebuję ciebie -- powiedział w końcu ów stwór szorstkim, pozbawionym delikatności głosem, nie mającym nic wspólnego z Wayne'em czy Monroe; głosem opryszka. -- Jestem kurewsko słaby. %7łycie w tym świecie wyczerpuje mnie. Czerpał z Ricky'ego, żywił się jego spojrzeniami, początkowo pełnymi uwielbienia, teraz -- przerażenia. Ricky czuł, jak stwór wysysa mu życie przez oczy, upajając się obserwowaniem jego duszy, którą odsłaniał ginąc. Był pewien, że jest o krok od śmierci, gdyż od dłuższego czasu nie udawało mu się nabrać tchu. Sądził, że to trwa już całe minuty, nie mógł jednak tego potwierdzić. Kiedy tak próbował wyłowić bicie swego serca, ślimacze rogi okrążyły jego głowę i wbiły się w uszy. Nawet w tej sytuacji było to obrzydliwe; chciał wrzeszczeć, by przestały. "Palce" jednak wcisnęły się do wnętrza głowy, rozsadzając bębenki. Niczym natrętne tasiemce penetrowały jego mózg. Wciąż jeszcze żył, nadal wpatrywał się w swego kata i czuł, jak palce tamtego znajdują gaiki oczne i wypychają je na zewnątrz. Oczy Ricky'ego wybałuszyły się nagle i wyskoczyły z orbit, opuściły oczodoły. Przez chwilę, kiedy staczały się po policzkach, oglądał świat pod innym kątem. Widział swoją wargę, podbródek. To przerażające doświadczenie na szczęście trwało krótko. Potem wątek Ricky'ego, ciągnący się od trzydziestu siedmiu lat, urwał się w pół rolki, a on sam zatonął w ramionach fikcji. Uwiedzenie i zabicie Ricky'ego nie trwało dłużej niż trzy minuty. W tym czasie Birdy wypróbowała wszystkie klucze i nie zdołała zmusić żadnego do otwarcia drzwi. Gdyby nie jej upór, zapewne wróciłaby na widownię, prosząc o pomoc. Jednakże wszelkie mechanizmy, nawet zamki i klucze, stanowiły wyzwanie, rzucone jej kobiecości. Nie znosiła owej instynktownej wyższości, jaką mężczyzni okazywali jej płci, gdy tylko chodziło o silniki, systemy i procesy logiczne. Za żadną cholerę nie zamierzała wrócić do Ricky'ego skowycząc, że nie udało się jej otworzyć tych piekielnych drzwi. W chwili gdy zrezygnowała, Ricky pożegnał się z życiem. Przyszedł jego kres. Puściła wiązankę pod adresem kluczy i przyznała się do klęski. Ricky miał dryg do tych rzeczy, dryg, którego nigdy nie zdołała złapać. Jego fart. Teraz pragnęła tylko wydostać się na zewnątrz. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |