[ Pobierz całość w formacie PDF ]

że rządy w siedzibie Romanowów objęła panna Lubowiecka i
podporządkowała się woli dziewczyny bez szemrania.
Starała się być surowa, ale sprawiedliwa. Codziennie nakładała białe
rękawiczki i muskając palcami najbardziej niedostępne zakamarki,
sprawdzała, czy nie osiadł w nich kurz. Gdy na rękawiczce został choć
ślad, nakazywała gruntowne sprzątanie pomieszczenia.
Potrawy musiały być przygotowane ściśle według jej wskazówek -
gdy tylko w czymś uchybiono gustom panny Lubowieckiej, odsyłała
pełny półmisek do kuchni.
Nagan udzielała często, chwaliła rzadko - to właśnie uważała za
sprawiedliwość - i w przeciągu kilku zaledwie dni została serdecznie
przez służbę znienawidzona. Pokojówki, garderobiane, kucharki,
stajenni, a przede wszystkim majordomus z utęsknieniem zaczęli
wyglądać powrotu Romanowów.
O tym właśnie dyskutowali burzliwie w kuchni - jak odnaleźć i
sprowadzić do domu Jego Książęcą Wysokość - gdy w progu,
niezauważona przez rozplotkowaną gromadę, stanęła Konstancja.
Przysłuchiwała się chwilę utyskiwaniom i zrzędzeniom, słuchała
gorzkich słów pod swoim adresem, coraz bardziej mrużąc błękitne
oczy, wreszcie wypaliła:
- On nie wróci! Jesteście skazani na mnie! Komu to nie pasuje - droga
wolna.
W kuchni zapadła martwa cisza. Wszyscy patrzyli struchlali na
stojącą w progu młodą dziewczynę, której piękną zazwyczaj twarz
wykrzywił nieprzyjemny grymas. Przenosiła ostre, wyzywające
spojrzenie z jednego na drugie - spuszczali głowy - wreszcie zagarnęła
wspaniałą suknię, „pożyczoną" od Anastazji, i wyszła wyprostowana,
triumfująca.
Od tej pory nie tylko przysparzała służbie zajęć, ale zaczęła również
ludźmi pomiatać. Sprawiało jej to wielką przyjemność, niemal
porównywalną z rytuałem oczyszczenia.
O następnej ofierze nie myślała zbyt często. Wiedziała, kim będzie, to
wystarczyło. Paul de Bries stawał się coraz bardziej podejrzliwy i nie
chciała przyciągać jego uwagi. Chyba że w zupełnie inny sposób. Tak,
nie może pozwolić, by inspektor o niej zapomniał.
A Anastazję wypada przecież odwiedzić.
Znów miał tę niewiarygodnie pociągającą dziewczynę przed sobą.
Wprowadzono ją do gabinetu zaledwie przed chwilą, a on już pragnął
jej nad życie. Stała pośrodku pokoju, bawiąc się wachlarzem - który tak
jak suknię przywłaszczyła sobie z garderoby księżniczki - i spoglądała
na mężczyznę niewinnie, a zarazem kusząco, spod firany gęstych,
długich rzęs.
Nie potrafił się temu oprzeć.
Podszedł, ujął jej twarz w dłonie, czule, pytająco, i... w następnej
chwili dopadł rozchylonych ust, tracąc rozsądek. Ten pocałunek nie
miał już w sobie czuło-
ści. Prędzej rozpacz, jakąś dziką determinację, ale na pewno nie
czułość.
Oderwał się od niej, dygocąc z pożądania. Chciał zrobić krok w tył.
Walczył całym sobą, by opamiętać się, ostudzić zmysły, ale ona
przyszła tu w jednym celu: posiąść duszę i ciało Paula de Briesa.
Zdobyć nad nim taką władzę, jaką miała nad Maksymilianem
Romanowem.
Chwyciła jego dłoń i wbiła sobie między rozchylone uda. Mimo że
miała na sobie suknię, poczuł, jak bardzo jest tam gorąca, i jęknął
cicho.
- Konstancjo, kochana moja, nie możemy...
- Pragnę cię - przerwała mu, ocierając się o mężczyznę całym ciałem.
- Pragnę cię ponad wszystko. Maks jest taki brutalny, taki
bezwzględny, bierze mnie siłą, nie dbając o nic, a ja... Ja przecież
potrzebuję miłości. Twojej miłości... - Błękitne oczy rozbłysły łzami.
Nie mógł tego znieść. Na myśl, że Romanow krzywdzi tę dziewczynę,
czuł nienawiść, zimną, morderczą nienawiść. I rosnące pragnienie, by
pokazać do niedawna niewinnej dziewczynie, jak można kochać. Jak
należy kochać.
Znów zaczął ją całować, jedną rękę wplatając w jasne włosy
kochanki, drugą podwijając jej suknię, by dostać się do źródła
rozkoszy. Gdy poczuł wreszcie pod palcami wilgotną, gorącą płeć,
niemal doszedł.
Znieruchomiał, oddychając ciężko. Próbował opanować zmysły. Ale
ona wypchnęła nagle biodra do przodu i nadziała się na jego palce.
De Bries był zgubiony.
Nie zważając już na nic, choćby na to, że za drzwiami są jego
podwładni, porwał dziewczynę na ręce, przeniósł na sofę, podwinął
wysoko spódnicę i halki, rozchylił szeroko jej smukłe uda, w sekundę
rozpiął guziki spodni i... do drzwi zapukano. Krótko, silnie.
Paul znieruchomiał.
Nie zdążył rzec słowa, gdy do gabinetu wszedł jego zastępca.
Wszedł, uniósł brwi z niedowierzaniem, mruknął: „Przepraszam",
odwrócił się na pięcie i wyszedł.
De Bries pochylił głowę, zaciskając powieki. W następnym
momencie podniósł się z klęczek, mimo że próbowała go zatrzymać,
doprowadził do porządku i wyciągnął dłoń do dziewczyny, by pomóc
jej wstać.
Wyciągnęła doń ręce w błagalnym geście, szepcząc:
-Już nikt tu nie wejdzie. Możemy dokończyć. Tak bardzo cię pragnę...
Ale pokręcił głową, wygładził jej suknię i włosy, po czym pocałował
po raz ostatni, odwrócił i pchnął delikatnie w stronę drzwi. Nie
wypowiedział słowa. Wyszła, rozpalona i niezaspokojona, a przez to
wściekła. Przechodząc obok Roberta Gawryłowa, posłała mu
nienawistne spojrzenie i syknęła:
-Teraz możesz pan wejść.
Z twarzą doskonale obojętną zapukał po raz kolejny i wszedł do
środka.
Inspektor stał w oknie, odwrócony do młodego mężczyzny plecami.
Nie zamierzał się tłumaczyć tak, jak zwykle tłumaczą się przyłapani na
gorącym uczynku: „To nie było to, o czym myślisz". Robert przecież [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dudi.htw.pl
  • Linki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © To, co się robi w łóżku, nigdy nie jest niemoralne, jeśli przyczynia się do utrwalenia miłości.