[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zniecierpliwionym tonem powiedział: znowu łazisz po nocach? I otwieranie drzwi. Pomyślała, że Andrzej musiał zapomnieć kluczy. - Nie było go w domu, jak szli spać? - Nie. Więc to otwieranie, szczęk zamka, chwila ciszy. I nagle krzyk. A potem stuk czegoś o podłogę. Przeraziła się, wyskoczyła z łóżka i wybiegła na korytarz. Drzwi były szeroko otwarte, Czertwan leżał na podłodze. Zobaczyła, że na piżamie, na plecach, tworzy się coraz większa plama krwi. - Noża wtedy nie widziała? - Nóż, jak Czertwan upadł, musiał wyśliznąć się z rany. Znalezliśmy go obok, na podłodze. Oczywiście żadnych odcisków. No, więc jakoś tam dzwignęła brata na tapczan, próbowała zatamować krew. Mała też się zbudziła. Zaczęła krzyczeć. Ktoś z sąsiadów dosłyszał, wyszedł na schody i zatelefonował do nas. Helena Czertwan zadzwoniła potem do Pogotowia na Hożą, ale pierwszy meldunek do nas - byłem akurat w komendzie - był taki, że Czertwan nie żyje. Ten sąsiad tak myślał. Zobaczył nóż, skombinował, że coś nie w porządku, i zaalarmował milicję. Winda zatrzymała się na szóstym piętrze, wysiadł technik i doktor Stankiewicz, zawiadomiony przez panią Helenę. Miał ubranie narzucone na piżamę i zmierzwione włosy, a w twarzy wyraz ogromnej troski. Nie patrząc na obecnych, podszedł do tapczanu, usiadł, wziął za puls bezwładną rękę przyjaciela. Zbliżył się Stern i lekarz z Pogotowia. Obaj znali doktora Stankiewicza, mieli wiele szacunku dla jego wiedzy i doświadczenia zawodowego.Z ulgą zrzucili też na niego odpowiedzialność za decyzję- - Bardzo ostrożnie - powiedział Stankiewicz. Odwrócił się do sanitariusza. - Niezwykle ostrożnie, moi kochani! Nosze wejdą do windy? - Wejdą - odparł sanitariusz. - Kto ze mną poniesie, bo kierowca został na dole? - Ja - zdecydował Stankiewicz. - Kolega mi pomoże - spojrzał na lekarza z Pogotowia. Przesunął wzrokiem po oficerach, rzekł: - Wszystko inne potem. - I mruknął, już tylko do siebie: - Jeżeli w ogóle będzie jakieś: potem. Karetka odjechała. Doktor Stern, który z fachu troszczył się o nieboszczyków, a nie o żywych, zabrał się radiowozem. Na miejscu pozostał Daniłowicz i Szczęsny oraz ekipa dochodzeniowo-śledcza. Helena Czertwan utuliła, jak mogła, płaczącą Basię, dała jej kropli walerianowych, a kiedy dziewczynka wreszcie usnęła, można było dokładniej omówić przebieg tragicznej nocy. Oficerowie usiedli w kuchni, bo pani Helena zaparzyła dla wszystkich mocnej kawy, i Szczęsny zapytał, czy nie przypomniały jej się jakieś dodatkowe szczegóły zajścia. - Cóż... - zaczęła z wahaniem, starając się opanować żal i gniew, który narastał w niej w miarę, jak rozważała to, co się stało. Pod wpływem niedobrych myśli wyrwało jej się bezwiednie: - Boże drogi, to chyba niemożliwe! - Czy pani dosłyszała, co powiedział ten ktoś, kto stał za drzwiami, kiedy dyrektor spytał: kto tam? - Szczęsny patrzał na nią z napięciem. - Nie. Ale... - umilkła, potrząsnęła głową, jakby przecząc swoim myślom. - W każdym razie potem pan Czertwan powiedział: znowu łazisz po nocach , tak? - No, tak. - Mogło to oznaczać tylko jedno. %7łe... - Ależ to niemożliwe! - krzyknęła. - Nie uwierzę w to. %7łeby syn na ojca podniósł rękę! Nie! nie wierzę. - Rozumiemy pani uczucia - rzekł łagodnie Daniłowicz. - Jednakże musimy wziąć pod uwagę taką możliwość. Sądzę, że osobnik, stojący za drzwiami, powiedział: Tu Andrzej , albo: To ja, tato czy coś w tym rodzaju. Oczywiście, napastnik mógł zmienić głos i podszyć się pod Andrzeja. Dyrektor, wyrwany z głębokiego snu, poza tym w pewnym sensie przygotowany na taką właśnie odpowiedz... bo chłopiec podobno w ostatnim czasie znowu wychodził nocami... więc dyrektor nie nadsłuchiwał, nie zastanawiał się specjalnie, czy głos brzmi tak samo, jak głos jego syna. Przyjął to za pewnik i otworzył drzwi. Tak przypuszczam. - Czy w przedpokoju paliło się światło? - spytał kapitan. Helena zastanowiła się, wytężyła pamięć. - Jak wbiegłam, słysząc krzyk i stuk, to światło padało tylko z pokoju, w którym brat sypiał. Smuga światła. - A na klatce schodowej? - Ciemno. Na pewno, bo mam jeszcze w oczach ten obraz... brat zakrwawiony na podłodze, otwarte drzwi na schody, ciemność za tymi drzwiami. - Musiał je otworzyć, a nie widząc nikogo tuż przed sobą, dał kilka kroków naprzód, rozglądał się, a wtedy dostał cios w plecy. Napastnik stał w ciemności, tuż przy ścianie. - Albo też - wtrącił major - dyrektor w ogóle nie wyszedł na schody, tylko otworzył drzwi, cofnął się, aby czekający mógł wejść, i odwrócił się plecami do niego, a twarzą do swego pokoju. - Tak - Helena kiwnęła głową. - Jak Andrzej wracał w nocy, to Zbyszek w ogóle do niego się nie odzywał. Zresztą, w dzień też prawie ze sobą nie rozmawiali. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |